Przypadkowy kapitalizm

Przypadkowy kapitalizm

Dodano:   /  Zmieniono: 
Żadna z dotychczasowych form uwłaszczenia nie miała nic wspólnego ze sprawiedliwością
Wiosną 1944 r. niezwyciężona Armia Czerwona przekroczyła granice RP. Za oddziałami frontowymi (które rekwirowały głównie zegarki - ciężkie to były czasy) podążały specgrupy zabezpieczające trofiejny majątek. Brano wszystko - zgodnie z zasadą: "większe niż wesz - bierz". Rozmontowano nawet i wywieziono w głąb terytorium największego światowego producenta ropy kilka fabryk benzyny syntetycznej. Po uroczystym zakończeniu wojny ojczyźnianej dokonano podziału łupów z sojuszniczą Polską. Wedle starego dowcipu o podziale poniemieckiej floty, dziesięć zdobycznych okrętów podzielono następująco: jeden wam i jeden nam, drugi wam i dwa nam, trzeci wam, trzy nam, czwarty wam i cztery nam (kto dowcipu nie załapał, niech przećwiczy na zapałkach). Naiwnym wydawać się mogło, że czasy kapitalizmu wojennego, charakteryzującego się zagarnianiem łupów i ich rozdziałem między "poszkodowanych", dawno minęły. Nad tym, aby nie poszły w niepamięć, czuwała jednak silna grupa posłów. Wprawdzie wszystkim ludziom o zdrowych zmysłach wydawało się, że pomysły "rozdawania łupów" uda się zablokować, ale się nie udało.

No i stało się. Sejm RP uchwalił najkoszmarniejszą ustawę w swojej dziesięcioletniej historii - ustawę o powszechnym uwłaszczeniu. Jest to - co wykazywano wielokrotnie - ustawa nonsensowna ekonomicznie, niewykonalna praktycznie i naruszająca porządek prawny. Werdykt Trybunału Konstytucyjnego przynajmniej w części dotyczącej rozdawnictwa majątku spółdzielni i samorządów wydaje się z góry przesądzony. Ci, którzy jej bronią, a nie chcą się przyznać, że jest to jedynie "papierowa" kiełbasa wyborcza, mówią mniej więcej tak: "Trudno, powszechne uwłaszczenie ť la profesor Biela jest wprawdzie bzdurą gospodarczą, ale jej popełnienia wymaga sprawiedliwość społeczna". "To ustawa pożyteczna - powiedział prof. Jerzy Buzek - zwłaszcza dla tych, którzy nie brali udziału w innych formach uwłaszczenia".
Argumentacja ta, pomimo swojej nielogiczności (bzdura nie może być sprawiedliwa!), wydaje się trafiać do części społeczeństwa. Nie ulega wątpliwości, że ustawa wywołała niezdrowe emocje, a niektórzy już liczą, ile pieniędzy dostaną w najbliższym czasie. Nieważne, czy będą to duże czy małe kwoty; po wakacjach każdy grosz się przyda. Te złudzenia są bardzo niebezpieczne. Dlatego też konieczne jest wykazanie podwójnego fałszu tkwiącego w tej ustawie. Po pierwsze, powszechne uwłaszczenie nie będzie sprawiedliwe. Po drugie, niesprawiedliwa jest sama koncepcja sprawiedliwości leżąca u podstaw takiego myślenia.
Skrajnie niesprawiedliwe były wszystkie dotychczas realizowane formy uwłaszczenia. Przypomnijmy, że w mijającym dziesięcioleciu uwłaszczenie było realizowane w trzech postaciach: nieodpłatnego przydziału pracownikom akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw państwowych, uprzywilejowanego zakupu akcji tzw. spółek pracowniczych oraz rozdawnictwa świadectw udziałowych Narodowych Funduszy Inwestycyjnych.
Z pierwszej formy skorzystał prawie milion pracowników prawie tysiąca państwowych firm, a może skorzystać jeszcze drugie tyle. Najwięksi szczęśliwcy, którzy pracowali w prywatyzowanych bankach, KGHM, Telekomunikacji Polskiej czy też Polskim Koncernie Naftowym, otrzymali prezent o wartości kilkunastu tysięcy złotych (szefowie Banku Śląskiego podobno nawet kilkuset tysięcy złotych). Po kilku miesiącach ten majątek był wart jeszcze więcej. Na przykład już w trakcie pierwszego notowania na giełdzie cena akcji będących w posiadaniu pracowników Banku Śląskiego wzrosła ponad trzynaście razy. W wielu wypadkach obdarowani pracownicy natychmiast wymieniali akcję na gotówkę, sprzedając swój "prezent" strategicznemu inwestorowi. Nie wszyscy pracownicy firm państwowych mieli jednak tyle szczęścia. Były i takie przedsiębiorstwa, których akcjami można było wytapetować ściany.
Podobnie rzecz miała się z akcjonariatem pracowniczym. W kilku wypadkach symboliczne sto złotych zainwestowane w zakup udziałów w prywatyzowane przedsiębiorstwo przyniosło po kilku latach kapitał o wartości kilkunastu tysięcy złotych. Jednak i ta forma uwłaszczenia nie zrobiła z Polaków kapitalistów. Mniej więcej jedna piąta spółek pracowniczych jest "pod kreską", co wskazuje, że przejęty przez pracowników majątek nie był wiele wart.
O ile w wypadku spółek pracowniczych można - przynajmniej po części - wiązać obecną wartość "rozdanego" majątku z zaangażowaniem pracowników, o tyle niczego podobnego nie da się powiedzieć o beneficjentach NFI. Większość Polaków, inwestując 20 zł, zarobiła jedynie "na flaszkę" (pechowcy na pół litra czystej wódki, zaś szczęśliwcy na "Jasia Wędrowniczka"). Co i tak nie jest mało, gdyż większość udziałowców podobnych funduszy w innych krajach postsocjalistycznych nie dostała nawet tyle. Jedno świadectwo udziałowe NFI nie uczyniło z Polaków kapitalistów.
Łatwo zauważyć, że żadna z dotychczasowych form uwłaszczenia nie miała nic wspólnego ze sprawiedliwością. Czy przyniesie ją nowa ustawa uchwalona głosami posłów AWS i PSL? To nierealne.
Zacznijmy od uwłaszczenia bezpośredniego. Z niemal 3,5 mln mieszkań spółdzielczych prawie dwie trzecie należy do ciężkich frajerów, którzy mieszkania wykupili. Robili to na wiele sposobów (w różnych okresach i poprzez długookresowe spłaty lub jednorazowy wykup), dlatego realne ceny zakupu mogły się nieco różnić. Można jednak przyjąć, że nie odbiegały one istotnie od cen rynkowych, a przy przeciętnej wielkości mieszkania własnościowego (ok. 50 m kw.) jest to niemal 100 tys. zł. Ponad milion mieszkańców lokali spółdzielczych z różnych powodów nie zdobyło się jednak na wysiłek spłacenia kredytów. I ich uchwalona ustawa bardzo dobrodusznie uwłaszcza. Będą mogli przejąć lokal za 5 proc. wartości rynkowej. Można przyjąć, że dałoby to możliwość uzyskania tytułu własności średnio za 5 tys. zł. Podobnie wygląda sytuacja z mieszkaniami komunalnymi i zakładowymi. Z ich łącznego zasobu wynoszącego w 1989 r. prawie trzy miliony sprywatyzowano około miliona. Ich nabywcy płacili wprawdzie ceny zniżkowe, ale płacili. Ci, którzy zapłacić nie chcieli, dostaną mieszkania za darmo.
A zatem przy bezpośredniej formie uwłaszczenia ok. 3 mln osób zostanie obdarowanych bardzo sowicie (spółdzielcy otrzymają średnio po 90 tys. zł, a komunalnicy po 10-30 tys. zł). Na ile zaś liczyć może osoba, której nie obejmie uwłaszczenie bezpośrednie? Liczyć może na 7 proc. wpływów z prywatyzacji. Nikt jednak nie wie, ile te 7 proc. jest warte w złotówkach. Wprawdzie łączna wartość wybranych składników majątku skarbu państwa - według danych z 31 grudnia 1998 r. - wynosiła 1 020 123 000 000 zł, ale wartość brutto majątku zbywalnego wynosi nie więcej niż 120-150 mld zł (brutto, bo państwo polskie ma także olbrzymie długi, choćby z tytułu reprywatyzacji.)
Skoro od strony bilansu majątku narodowego wyliczyć się nic nie da, spróbujmy inaczej. W przyszłym roku dochody z prywatyzacji mają wynieść 17 mld zł (i ma być to jeden z ostatnich tak dobrych lat). Siedem procent od tej kwoty daje nieco ponad miliard złotych. Załóżmy, że ów miliard podzielony zostanie na 27 mln dorosłych obywateli RP. Da to 40 zł brutto na osobę. A ponieważ tę osobę trzeba powiadomić o prezencie, terminie odbioru itd. listami poleconymi, kwota netto zostanie zredukowana do 35 zł.
Zwolennik powszechnego uwłaszczenia zauważy w tym miejscu, że zaniżyłem wycenę prezentu. Dwa miliony osób skorzysta bowiem z akcji pracowniczych, a trzy miliony obdarujemy mieszkaniami. Zgoda. W takim wypadku uwłaszczenie pośrednie objemie ok. 22 mln obywateli i każdy z nich otrzyma po 52 złote i 23 grosze. Tyle że sporządzenie rejestru 27 mln osób z wyliczeniem ich dotychczasowych korzyści kosztować będzie - w przeliczeniu na osobę - grubo więcej.
W czym tkwi fundamentalne nieporozumienie? Nie w tym, że powszechne uwłaszczenie przeprowadza się za późno, bo nigdy nie można było go dokonać sprawiedliwie, sprawnie, tak, aby "uwłaszczeni" odnieśli odczuwalne korzyści, oraz - dodajmy - tak, aby nie potworzyć nonsensownej ekonomicznie "pozornej własności". Nieporozumienie jest rodem ze starej komunistycznej tradycji. W komunizmie - jak wiadomo - obywatel był własnością państwa i państwo miało obowiązek go utrzymywać. Dlatego teoretycznie każdy obywatel powinien otrzymać od państwa: mieszkanie, darmowe przedszkole, szkołę i uniwersytet, darmowy szpital, w dwóch trzecich darmowe leki, półdarmowe wczasy i kolonie, dotowany obiad w stołówce, talon na samochód itp. A ponieważ to wszystko miał dostać od państwa, nie musiał dużo zarabiać (a zatem - co logiczne - nie musiał dużo pracować).
I taka komunistyczna wizja państwa kołacze się dzisiaj po głowach lewicowych i prawicowych bolszewików. Doprawdy nie wiem, co zrobić, aby koncepcję "państwa opiekuna wszystkich" odesłać na zasłużony odpoczynek na śmietniku historii. Nie wystarcza bowiem przypominać, że aby obywateli obdarować, państwo musi ich najpierw okraść. Nie wystarcza wyliczenie, że koszty transakcyjne obydwu tych czynności są takie, że kradnie się sto złotych, a rozdaje dziewięćdziesiąt. Nie pomaga także uwaga, że obdarowywanie wszystkich oznacza, że prezent otrzymuje najbiedniejszy obywatel kraju, moja osoba (numer 5 742 359 na liście najbogatszych Polaków), a także Jan i Grażyna Kulczykowie (miejsce numer jeden).
Wszystko to jest nieskuteczne, bo na głupotę leku nie ma. Dlatego w sytuacji bez wyjścia wzywam do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Namawiam mianowicie normalnych obywateli, aby w razie uprawomocnienia się ustawy (teoretycznie nie jest to możliwe, ale w Polsce nie takie cuda się działy) odmawiali przyjmowania darowizny. Proponuję przekazywanie paru złotych, które chcą nam dać, albo na cele społeczne, albo na rzecz twórców ustawy. A niech się chłopaki uwłaszczą.

Więcej możesz przeczytać w 31/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.