Tajne podglądanie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Demokracja spoczywa na charakterach. Kiedy one słabną, wolność się cofa i - co gorsza - zaczyna się to najczęściej niepostrzeżenie
Kilka tygodni temu z osłupieniem przeczytałem w gazecie wypowiedź mojego partyjnego kolegi, który opisując tajne głosowanie w gminie Warszawa Centrum, powiedział: "Każdy radny unii pokazywał kartkę wyborczą wyznaczonym 'oficerom'." Sprawdzali oni, czy radny dochował dyscypliny podczas głosowania. Chodziło o odwołanie Bogdana Tyszkiewicza, wybranego wcześniej na przewodniczącego rady gminy wbrew głównym szefom AWS.

Osłupiałem, bo z takim "tajnym" głosowaniem zetknąłem się pierwszy raz w życiu. Sądziłem, że dziennikarze rzucą się na tę praktykę, by ją zdemaskować. A tu nic. Siedemnastego grudnia odwołano Tyszkiewicza. Tym razem radni UW i AWS maszerowali specjalną, boczną trasą na sali i mijając dwu "oficerów", jednego z Unii Wolności i drugiego z AWS, pokazywali kartki wyborcze, jak "tajnie" głosowali, a oficerowie odfajkowywali to w swoich notesikach. Teraz - myślałem - nasza prasa kochana, tak wyczulona na etykę w polityce, zrobi raban, informując o tym drastycznym przejawie oportunizmu i rezygnacji rajców z własnej godności. Czytam 18 grudnia w "Gazecie Wyborczej": "Radni z Unii i AWS przed wrzuceniem kart do urny pokazywali je delegowanym przez obie partie radnym-kontrolerom", a w "Życiu": "Wyznaczeni radni sprawdzali, jak głosują ich koledzy". I tyle, czyli normalka, nic takiego, a nawet dobrze, bo głosowali właściwie i skutecznie. "O co ci chodzi, tak się dzieje na całym świecie" - odpalił mi mój ważny kolega partyjny, gdy mu zwróciłem uwagę, że takie "tajne, czyli podglądane" głosowanie, kiedy już się udaje je robić, wskazuje zawsze na zmiękczone charaktery i na to, że byli tacy, którzy je zmiękczali i inni, którzy pozwolili, by im to zrobiono. Pokazywanie kartek "oficerom" to nie jest objaw spontanicznie wyrażającej się, niczym nie przymuszonej lojalności wobec partii. Tu aż śmierdzi - z jednej strony - presją, a z drugiej - lękiem, by się nie narazić wpływowym towarzyszom partyjnym. Oto dwie zasłyszane rozmowy po głosowaniu (autentyczne, zapewniam): "Wiesz, mam niesmak, że im tę kartkę pokazałem. To po co pokazywałeś? Powiem ci prawdę - z koniunkturalizmu" (łagodnie powiedziane - nieprawdaż?). Drugi dialog: "Ja im tej kartki nie pokażę! Co ty, jak to - nie pokażesz? Po prostu, nie pokażę. No, dobrze, jak chcesz, ale nie martw się, ja powiem, że mnie pokazałeś. O nie, nie o to chodzi, żebyś mnie krył. Ja się nie będę krył, tu chodzi o moje nazwisko, zależy mi na nim, bo na nie pracowano długo przede mną". Te dialogi pokazują paskudną regułę i wyjątek od niej. Reguła ta bywa też stosowana w Senacie, gdzie - wedle wiarygodnej osoby - senatorowie AWS miewają obowiązek pokazania partyjnemu koledze z fotela obok, jak tajnie głosowali. Nie Wielki Brat więc, lecz sąsiad cię śledzi. Dyktatura spoczywa na sile, demokracja na charakterach. Kiedy one słabną, wolność się cofa i - co gorsza - zaczyna się to najczęściej niepostrzeżenie, przez fakty, których wytykanie może prowokować takie reakcje, jak mego kolegi - o co ci chodzi, czego się czepiasz? Istotnie, czego się czepiać, przecież trzeba skutecznie egzekwować dyscyplinę partyjną. Tylko co to ma wspólnego z tajnym głosowaniem ustanowionym po to, by mogła się w nim wyrazić, bez nacisków, wola głosującego? Wolność nie podtrzymywana siłą charakterów musi się cofać, bo zawsze są osoby uwielbiające brać bliźnich pod but, tworzyć swoje prywatne wojsko i "oficerów" do kontroli, dzielić łaski i dobra między "swoich ludzi", także w organizacjach noszących wolność w nazwie, jak moja partia. Jeśli nie napotkają oporu ludzi mających odwagę pokazać im gest Kozakiewicza, zamiast kartki z własnym głosowaniem, rozprzestrzeniają swe imperia, bo są na ogół bardzo skuteczni. I potem się wszystko upraszcza i usprawnia - zebrania są krótkie, głosowania jednomyślne, protokoły zwięzłe, a ważne stanowiska publiczne obejmują - z nadania partyjnego - ludzie nie potrafiący nawet dobrze wymienić nazwy partii, do której należeli - jeden taki pytany odparł, że należał do Kongresu Demokratycznego. A gdyby komuś, nie daj Bóg, przyszła ochota wprowadzić do parlamentu i samorządów swoich komisarzy, to grunt jak znalazł.
Więcej możesz przeczytać w 2/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.