Taniec śmierci

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Jeśli tylko mężczyźni i kobiety mogą się rozstawać, często tak robią,ilekroć są nieszczęśliwi. I najczęściej ponownie zawierają małżeństwa" - zauważa w "Anatomii miłości" amerykańska antropolog Helen Fisher
Wszystko zaczyna się jak w bajce, tyle że tej z życia wziętej. Ona jest najpowabniejsza, a on stanowi wzór męskich cnót. Ona przybiera najwdzięczniejsze pozy, a on jak nigdy stroszy piórka. Rozpoczyna się taniec godowy. Bywa, że trwa krótko, bywa, że nieco dłużej. Specjaliści od statystyk donoszą jednak, że średnio nie dłużej niż pięć lat.
Po tym okresie pary miłosnych tancerzy - w Polsce co trzecia - często się rozstają. Zanim jednak do tego dojdzie, "taniec godowy" zamienia się w wyrafinowany, ale i destrukcyjnie powolny "taniec śmierci". Nie dostrzega się niedawnych jeszcze zalet. Ich miejsce zajmują same wady. Nie ma już uwodzicielskiego spojrzenia partnerki i ujmującej stanowczości partnera. Jest ironiczny grymas i despotyzm nie do wytrzymania. Powolne umieranie wzajemnych uczuć powoduje, że przyczyn rozpadu związku jest równie wiele jak tych, które skłoniły kiedyś miłośników do bycia razem.
"Nie można brać ślubu tylko po to, by do końca życia być nieszczęśliwą" - mówi kobieta z plemienia Micmac we wschodniej Kanadzie, a cytuje ją w "Anatomii miłości" amerykańska antropolog Helen Fisher, dodając od siebie, że "do tego poglądu przychyla się reszta świata. Jeśli tylko mężczyźni i kobiety mogą się rozstawać, często tak robią, ilekroć są nieszczęśliwi. I najczęściej ponownie zawierają małżeństwa". Jeśli tylko mogą? Bywa jednak, że mogą, ale z jakichś bliżej dla otoczenia niezrozumiałych powodów tego nie czynią, robiąc ze swego życia nie kończący się koszmar.
Na premierowym przedstawieniu "Tańca śmierci" w Teatrze Narodowym siedzę w drugim rzędzie, na miejscu numer trzy, a każda padająca ze sceny kwestia utwierdza mnie w przekonaniu, że August Strindberg to nie lada znawca ludzkiej duszy. W tym wypadku duszy małżeńskiej. I tej z jego czasów, i tej, którą zajmował się Ingmar Bergman, i tej, o której ludzie szepcą w konfesjonałach i w czasie spraw rozwodowych, nie mówiąc o filmach Woody?ego Allena. Wiwisekcja, jakiej Strindberg dokonuje na parze "starego" małżeństwa, musi wzbudzić podziw niejednego psychoanalityka. "Od dawna wydaje mi się, że teatr - podobnie jak sztuka w ogóle - to Biblia pauperum. Biblia w obrazach dla tych, którzy nie umieją czytać. Autor teatralny zaś to świecki kaznodzieja rozpowszechniający idee epoki" - napisał Strindberg w przedmowie do jednej ze swoich sztuk. I dalej: "dlatego teatr był zawsze szkołą dla młodzieży, dla osób na wpół wykształconych i dla kobiet, a więc dla ludzi, którzy zachowali jeszcze prymitywną zdolność łudzenia się i ulegania złudzeniom, to znaczy poddawania się iluzji, przyjmowania sugestii". Czyżby dramatopisarz aż tak nie doceniał kobiet? A może po prostu ich nie rozumiał i dlatego nie zawsze lubił? Prywatnie miał trzy żony i z każdą był nieszczęśliwy. Marzył o kobiecie grającej tradycyjną rolę pani domu, a dostawały mu się kobiety inteligentne, niezależne i ambitne. Aktorka, dziennikarka, aktorka. Mimo że rodziły mu dzieci, starały się spełniać jego zachcianki i były od niego duże młodsze, Strindberg cierpiał małżeńskie katusze .
Nie lubię, gdy grasz na fortepianie, bo wówczas jakbym słyszał te twoje skargi: o jaka jestem nieszczęśliwa, oto ten, który złamał moją karierę itd. - rozpracowuje żonę kapitan Edgar. Nie mniej trafna wydaje się diagnoza dziesięć lat młodszej od niego małżonki (a więc w rozumieniu męża: w tym samym wieku), że każdy domowy tyran, niestety, tylko wobec obcych ma w sobie coś z niewolnika. Gra, którą Alicja i Edgar prowadzą każdego dnia, każdej godziny, to wyżyny wzajemnego unicestwiania - obrażania, prowokowania, oskarżania i psychicznego wykańczania. Z równą precyzją od lat rozdzielają sztuczne uśmiechy i słowne nokauty. Seks, nawet tylko sugerowany między wierszami, budzi niepokój. Gdyby się udał, mógłby zaburzyć chory, ale stabilny małżeński układ. Mimo wszystko i przeciw wszystkim tym, którzy z niedowierzaniem pytają, czy nigdy nie próbowali się rozstać, małżonkowie odpowiadają: ależ naturalnie, robiliśmy to kilkakrotnie jeszcze przed ślubem. I? Będziemy to robić jeszcze wiele razy.
Strindberg obala także inny ciągle aktualny mit, jakoby przyjście na świat dzieci ratowało najbardziej nawet zagrożony związek. Oczywiście nie ratuje, co najwyżej daje jeszcze jeden argument do gnębienia partnera. Zobacz, jaką beznadziejną jesteś matką, jakim słabym ojcem. Znamy to z niejednej sztuki, nie mówiąc o życiu.
W pewnym momencie mąż tyran pyta żonę tyrankę: czy życie wszystkich ludzi wygląda tak samo? Tych, którzy odpowiadają bez wahania: "oczywiście, że nie", autor pozbawia dobrego samopoczucia. Otóż tych, którym się w związkach nie wiedzie, jest prawie tyle samo, ile tych, którzy się do tego nie przyznają. Na pocieszenie jednym i drugim można zadedykować inny cytat z "Anatomii miłości": "Psychologowie są zdania, że nietrwałe małżeństwa zawierają osoby bezkompromisowe". A więc w podtekście - ludzie z charakterem. No cóż, coś za coś. "Dla pozostawania z sobą istotne znaczenie ma to, w jakim stopniu i w jaki sposób partnerzy dostosowują się do siebie, jak rozstrzygają konflikty interesów, jak z sobą walczą, jak siebie słuchają i jak argumentują. Gdzie niewielka możliwość ustępstw z obu stron, tam bardziej prawdopodobny jest rozkład stadła". Chyba że przez całe małżeńskie życie miłość nie zwycięży nienawiści, a ta nie pokona miłości. Ale jak mawiał bohater innej bajki, drewniany Pinokio: cud zdarza się tylko w ludzkim sercu.
Więcej możesz przeczytać w 47/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.