Pogotowie strajkowe

Pogotowie strajkowe

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dwa tygodnie temu w Nowym Sączu podczas kąpieli w wannie utonął siedmioletni Mariusz
Gdy matka usiłowała reanimować syna, jego dwunastoletni brat dwukrotnie wzywał pogotowie ratunkowe. Dyspozytorka potraktowała wezwanie jako żart. Dopiero po interwencji policji, po 40 minutach, przyjechał zespół reanimacyjny. Pomoc lekarza okazała się spóźniona. To tylko jeden z przykładów patologicznej sytuacji, w jakiej znalazło się polskie ratownictwo medyczne. Instytucja powołana do ratowania życia sama wymaga natychmiastowej reformy. Raport naczelnego rzecznika odpowiedzialności zawodowej Naczelnej Izby Lekarskiej stwierdza: "Na szczególną uwagę zasługują sprawy, w których ujawniono niewystarczające kwalifikacje lekarzy pogotowia ratunkowego". W latach 1994-1997 o 50 proc. wzrosła liczba skarg na działania lekarzy. Dr Stefan Karczmarewicz, członek European Resuscitation Council (ogólnoeuropejskiej organizacji zajmującej się m.in. ustalaniem standardów medycznej pomocy przedszpitalnej), stwierdził, że organizacja pracy polskiego pogotowia ratunkowego stwarza zagrożenie dla pacjentów.
Pierwsze jednostki szybkiej pomocy utworzył Napoleon. Miały ratować żołnierzy, którzy odnieśli rany na polu walki. Chirurg Wielkiej Armii, Jan Dominik Larrey, uważał, że lekarskiej pomocy należy udzielić najpóźniej w ciągu 24 godzin po doznanym urazie. Obecnie ocenia się, że mniej więcej 10 proc. poszkodowanych można uratować tylko dzięki błyskawicznej interwencji na miejscu wypadku lub katastrofy. Krwotoki wewnętrzne powinny być na przykład zatrzymane przed upływem 60 minut. Tymczasem w Polsce wciąż wydłuża się czas oczekiwania na przyjazd jednostki ratowniczej do poszkodowanego. W Warszawie od wyjazdu karetki z bazy do jej powrotu jeszcze kilka lat temu mijało 40 minut. Teraz czas ten wydłużył się do półtorej godziny. Średni czas dojazdu do poszkodowanego wynosi w Polsce 45 minut - to tylko dwa razy krócej niż w 1909 r., gdy używano zaprzęgów konnych.
O naszym zapóźnieniu w stosunku do Europy świadczą standardy ustalane w krajach Unii Europejskiej. Brytyjskie Ministerstwo Zdrowia określiło, że czas dojazdu karetki do poszkodowane- go nie może przekraczać 15 minut (ten wymóg udaje się zrealizować w 95 proc.). Z reguły pogotowie przybywa nawet szybciej - po ośmiu minutach. W Niemczech czas dojazdu pomocy sanitarnej nie przekracza 9 minut. - Takie wyniki osiągnięto dzięki zorganizowaniu zintegrowanych systemów ratownictwa medycznego. W Polsce jesteśmy na etapie tworzenia ustawy, która taki system wprowadzi. Znajdą się w nim wszystkie służby zajmujące się ratownictwem. Przeciwko tej reformie występuje jednak personel stacji pogotowia i wojewódzkich kolumn transportu sanitarnego - mówi dr Mirosław Stelągowski, rzecznik prasowy Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy.
Przedstawiciele Komitetu Protestacyjnego Pracowników Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego "Pogotowie 2000" twierdzą, że ustawa o służbie zdrowia doprowadzi do tego, iż "społeczeństwu może grozić umieranie na ulicy". - Takie argumenty to czysta demagogia. Należy pamiętać, że w nowym systemie wojewódzkie i powiatowe stacje pogotowia ratunkowego stają się samodzielnymi podmiotami, które zawierają kontrakty z kasami chorych. To z kolei wymaga dostosowania zasad funkcjonowania pogotowia do reguł rynku. Tego akurat obawiają się związkowcy - mówi Jacek Wutzow, były wiceminister zdrowia.
Zdaniem przedstawicieli związków zawodowych, szpitale nie zdołają utrzymać oddziałów ratunkowych. Jednakże pracownicy kas chorych, zawierając kontrakty z wojewódzkimi kolumnami transportu sanitarnego oraz wojewódzkimi stacjami pogotowia ratunkowego, już zauważyli, że instytucje te nie zrobiły nic, aby ograniczyć koszty. Tymczasem śmierć ofiar wypadków oznacza - obok tragedii rodzin - wymierne straty. Ocenia się, że wszystkie koszty ponoszone z tego tytułu stanowią 7-8 proc. budżetu państwa. Te wielkie wydatki można radykalnie ograniczyć, koordynując działania służb "obsługujących" katastrofy.
Dr Anna Glińska, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Katowicach, przypomina, że roczne utrzymanie pogotowia ratunkowego w Polsce kosztuje ok. 100 mln zł. Opłacenie przewoźnika, czyli kolumny transportu sanitarnego pochłania kolejne 80 mln zł. Średni koszt "dobokaretki" wynosi 797 zł, czasami sięga jednak 1450 zł. Kolumnom transportu sanitarnego zarzuca się tymczasem rozrzutność i ignorowanie zasad wolnego rynku. Wskutek tego na "przychodnie na kółkach" trzeba rocznie przeznaczać ok. 6 proc. budżetu całej służby zdrowia. Na tak wielkie wydatki nie pozwalają sobie kraje o wiele bogatsze od Polski.
W Europie i Stanach Zjednoczonych szkoleniami paramedycznymi objęci są policjanci i strażacy, którzy udzielają skutecznej pomocy. Doświadczenia stanu Kalifornia wskazują, że wprowadzenie regionalnych centrów urazowych aż dziesięciokrotnie zmniejszyło śmiertelność wśród ofiar wypadków. W Polsce tzw. umieralność okołowypadkowa należy natomiast do najwyższych w Europie.
W nowym systemie ratownictwa medycznego część obowiązków przejmą lekarze rodzinni, którzy będą dyżurować na swoim terenie. Do ciężko chorych pojedzie karetka ze specjalistą. W lżejszych wypadkach pacjentowi przewożonemu na oddział reanimacyjny wybranego szpitala będzie towarzyszył ratownik medyczny. Perspektywa reform jest jednak odległa: związkowcy, chcąc utrzymać obecną, korzystną dla nich sytuację, opowiadają się za finansowaniem pogotowia z budżetu państwa. Gwarantuje to wprawdzie utrzymanie zatrudnienia na obecnym poziomie, lecz nie pozwala zmienić chorej struktury.


Średni czas dojazdu karetki do poszkodowanego wynosi w Polsce 45 minut. W RFN nie przekracza 9 minut

W Wielkiej Brytanii w Ambulance Services jeżdżą dwuosobowe zespoły paramedyczne: osoby przeszkolone w udzielaniu pomocy przedszpitalnej. Mają one utrzymać pacjenta przy życiu i jak najszybciej dowieźć do szpitala, gdzie czeka zespół "emergency" złożony z lekarzy. Wykwalifikowani technicy medyczni potrafią udzielić pomocy w wypadku urazów, przeprowadzają reanimację, mają też uprawnienia do podawania niektórych leków. Nie mogą jednak wypisywać zwolnień. Tymczasem w Polsce do chorego lub poszkodowanego przyjeżdża "przychodnia na kółkach", a lekarz - obok diagnozy - często wypisuje zwolnienie.
Wraz z reformą służby zdrowia i utworzeniem zespołów ratunkowych ma nawet ruszyć telewizyjna akcja "Nie wzywaj pogotowia nadaremno. Daj szansę innym". Dziś większość telefonów odbieranych w dyspozytorniach stacji pogotowia ma charakter konsultacji. Ludzie pytają o dawkowanie leków lub sposób na pozbycie się bólu głowy. Lekarze oceniają, że tylko 30-40 proc. interwencji karetek służy ratowaniu życia. Resztę mogłaby załatwić wizyta lekarza rodzinnego. Znając swoich pacjentów, będzie on mógł podjąć szybką i skuteczną decyzję, często ratując życie. W tej chwili lekarze działają pod presją czasu. Niosąc pomoc pacjentowi, myślą o czekających ich jeszcze wezwaniach. Zdarza się, że zapominają o wykonaniu podstawowych badań.
W raporcie Naczelnej Izby Lekarskiej opisano na przykład, że żaden z trzech lekarzy badających pacjenta z zawałem serca nie wpadł na pomysł zrobienia EKG. Chory zmarł. W innym wypadku zespół karetki, która po upływie półtorej godziny przyjechała do szesnastoletniego pobitego chłopca, stwierdził już tylko zgon. Nie podjęto nawet próby reanimacji, mimo że - według świadków - chłopiec dawał oznaki życia. Innym razem lekarz nie rozpoznał udaru mózgu, podejrzewając chorobę psychiczną pacjentki. Trzy godziny po odjeździe karetki chorą przewieziono prywatnym samochodem do szpitala, gdzie stwierdzono zaostrzenie stanu i częściowy paraliż. Jeśli już zespół ratowniczy podejmuje decyzję o przewiezieniu poszkodowanego do szpitala, nie oznacza to wcale, że faktycznie rozpoczęto akcję ratowania życia. Istnienie ostrych dyżurów nie jest wszak równoznaczne z tym, że potrzebny specjalista będzie na miejscu. Pacjenta wozi się wtedy od szpitala do szpitala.
W USA trafia on po prostu na oddział "emergency", gdzie znajduje się cała potrzebna aparatura pierwszej pomocy oraz wszyscy specjaliści. W efekcie na skutek urazów wielonarządowych w Europie Zachodniej i USA umiera co dwudziesty drugi pacjent, w Polsce natomiast - co siódmy. Wskutek obrażeń odniesionych w wypadkach umiera w Polsce 12 na 100 rannych, w Europie - czterech. Paradoksem jest to, że wielu z nich mogłoby żyć, gdyby karetka dotarła w ciągu kilku mi- nut - tak jak przewidują europejskie standardy. Zwykłe wykrwawienie jest bowiem przyczyną 30-40 proc. tzw. zgonów okołowypadkowych. Co dziesiątemu pacjentowi można uratować życie, podając tlen i podejmując natychmiastową reanimację. Aż 62 proc. zgonów po wypadkach następuje przed dowiezieniem rannego do szpitala. Z kolei 41 proc. zmarłych ofiar wypadków przyjęto do szpitala dopiero po upływie trzech godzin (20 proc. umiera przed upływem sześciu godzin).
Ta sytuacja może się zmienić, gdy utworzone zostaną regionalne centra ratownicze. W ramach tego systemu działać będą wybrane szpitale z oddziałami ratowniczymi, wzorowanymi na brytyjskich "emergency". W zintegrowanym systemie ratownictwa zakłada się utworzenie trzech filarów. W pierwszym będzie ratownictwo przedlekarskie, WOPR, TOPR, policja i straż pożarna. W drugim - publiczne pogotowie ratunkowe z ekipami lekarskimi, dysponujące śmigłowcem w każdym województwie. Trzeci filar tworzyć będzie oddział ratunkowy wybranego szpitala, wykonujący podstawowe zabiegi ratujące życie.
Więcej możesz przeczytać w 7/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Autor:
Współpraca: