Mój plan dla Unii Europejskiej

Mój plan dla Unii Europejskiej

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy możemy się spodziewać jeszcze dobrych wiadomości z Unii Europejskiej? Kilka lat wcześniej nie miałbym kłopotów z odpowiedzią na to pytanie. Dziś nie jest już tak łatwo.
Wprawdzie pojawiają się wypowiedzi świadczące o refleksji nad tym, czym właściwie jest europejska integracja, ale niepokoi mnie, że są to głosy, niestety, nieliczne, a przecież przypominają one, że idea europejska to znacznie więcej niż tylko kwestia pieniędzy i odsetek.

Tak, nie da się ukryć – jesteśmy od dłuższego czasu w poważnym wirze kryzysu walutowego i zadłużenia. Co gorsza, ten wir wciąga nas w kryzys polityczny, w kryzys zaufania i z coraz większą intensywnością narusza on, niestety, samą substancję europejskich wartości, uważanych za fundamentalne i niepodważalne. Zatem w obecnym kryzysie chodzi już od jakiegoś czasu także o obronę idei integracji jako takiej. Przykład?

Kilka dni temu zebrani w Luksemburgu ministrowie spraw wewnętrznych unijnych państw zażądali przywrócenia zasady, że o kontrolach granicznych decydują same państwa członkowskie, co oznacza likwidację systemu Schengen. Jest to żądanie, które narusza, wręcz likwiduje, jeden z najważniejszych filarów samej integracji, jej najważniejszy, najbardziej czytelny symbol, znosi naszą osobistą wolność swobodnego przemieszczania się w krajach Unii Europejskiej tam, gdzie chcemy. Jeszcze niedawno takie żądanie ministrów (jego promotorem była, niestety, przewodnicząca obecnie Unii Dania) spotkałoby się z wielkim, donośnym europejskim krzykiem sprzeciwu. A teraz? Gdzie słychać głosy protestu milionów Europejczyków, których żądanie to osobiście dotyczy? Czyżbyśmy w tej atmosferze niepewności, której źródłem jest kryzys, pogodzili się z faktem, że rozpadają się fundamenty naszej wspólnoty? Jeszcze decyzja ministrów spraw wewnętrznych krajów Unii nie jest obowiązującym prawem, ale przecież pokazuje ona już teraz, jak mocne, silne i niebezpieczne jest osłabienie integracyjnej substancji i sposobu myślenia, i to w instytucjach państw Unii, które powinny substancję tę chronić! A na tym przecież nie koniec. Wewnętrzna słabość UE jest bardzo czytelna w jej działaniach zewnętrznych – nigdy przedtem nie lekceważono nas jako poważnego partnera w tak oczywisty sposób jak obecnie. Świat spogląda na Unię z trwałym i rosnącym niepokojem. Jesteśmy obiektem troski, kojarzeni już nie tylko z kłopotami dla gospodarki światowej, ale i dla światowej polityki.

Nadszedł czas, aby spojrzeć prawdzie w oczy.

Dotychczasowe zarządzanie kryzysem w Unii to najwyżej łatanie dziur lub jazda we mgle. W pośpiechu zwoływane szczyty w Brukseli, na których zapychano pieniędzmi najbardziej niebezpieczne dziury, przecież w żaden sposób nie uzdrowiły sytuacji na rynkach, nie mówiąc o przywróceniu zaufania. Nie, to nie jest wina złych i zawistnych agencji ratingowych albo anonimowych rynków, które nie są nam życzliwe. Podstawowy błąd leży bowiem do dziś w tym, że nie chcemy przyjąć do wiadomości, iż dwa podstawowe założenia walki z kryzysem z roku 2010, które, niestety, nadal obowiązują – są po prostu fałszywe, błędne: w ciągu zaledwie kilku lat w żaden sposób nie osiągniemy konsolidacji budżetów publicznych i nie odzyskamy zaufania rynków finansowych. Dotknięte kryzysem państwa potrzebują znacznie więcej czasu dla osiągnięcia stabilizacji, niż im go przyznano. W tej sytuacji przeforsowana przez Niemcy i Komisję Europejską linia, która zakłada, że uzyskana poprzez drastyczne oszczędności stablizacja stworzy pole manewru dla polityki wzrostu – nie tylko nie jest skuteczna, ale wręcz przeciwnie, w substancji kryzysu działa jak dolewanie oliwy do ognia. Dotknięte drastycznymi oszczędnościami i cięciami kraje popadły i popadają w głęboką recesję, która bynajmniej nie zatrzyma się przed drzwiami pozostałych. Musimy skończyć z łataniem dziur, musi pojawić się alternatywa, która nie tylko będzie nadzieją dla milionów ludzi, ale przede wszystkim otworzy im nową perpsektywę, poza biedą i bezrobociem będącymi skutkiem dogmatycznej polityki konsolidacji.

Odpowiedzią zbyt prostą na nasze problemy jest obecnie często używana i w różnych debatach przywoływana formuła, że potrzebujemy „więcej Europy”, „we need more Europe”. Mam tu poważne wątpliwości. Ważne jest bowiem, co kryje się obecnie za tym wezwaniem o „więcej Europy w Europie”.

Teraz, w czasach kryzysu, zgoda na „więcej Europy” to perspektywa oddania w europejskie ręce polityki budżetowej, podatkowej i gospodarczej, oddanie ich tam, gdzie stworzony zostanie system przymusu, ograniczeń, dyktat oszczędności i sankcji. Czy chcemy, aby Unia zamieniła się w trenera musztry, czy wolimy Unię jako solidnego partnera europejskich narodów? „Więcej Europy” to w zasadzie program budowy jednego europejskiego państwa, którego i tak nie stworzymy i które nie zdobędzie powszechnego poparcia. Jeżeli „więcej Europy” związane ma być z kolei z powstaniem „Unii odpowiedzialności” wyposażonej choćby w europejskie obligacje, to trzeba wiedzieć i pamiętać, że posunięcie takie związane jest w prostej linii z trudną do przyjęcia utratą demokratycznej substancji w ramach wspólnoty.

Europejskiej solidarności nie da się uzyskać bez narodowej odpowiedzialności. Przy wszystkich jej słabościach uważam, że narodowa polityka jest bliżej ludzi niż daleka brukselska maszyneria. Dlatego zamiast wprowadzać „więcej Europy” warto sięgnąć i odświeżyć inną, znaną europejską maksymę – „tyle europejskiego współdzialania, ile jest to konieczne, tyle narodowej odpowiedzialności, ile jest to możliwe”.

Co możemy wspólnie zrobić?

Po pierwsze, należy dokonać krytycznego przeglądu narodowych planów konsolidacyjnych poszczególnych krajów i dopasować je do realnej sytuacji, pamiętając, że o wiele ważniejsza niż dotrzymanie ogłoszonych w 2010 roku terminów jest trwała i solidna konsolidacja.

Po drugie, mechanizmy stablizacji finansowej w strefie euro powinny być tak mocne, aby wykluczyły raz na zawsze spekulacje przeciw pojedynczym krajom tej strefy. Nie ma sensu zmuszanie rządów do dalszego trwałego zadłużania, ponieważ czują się w obowiązku ratowania systemów bankowych zagrożnych kolapsem.

Po trzecie, powinniśmy uruchomić, zmobilizować i wykorzystać wszystkie rezerwy wzrostu. Jeżeli oba najsilniejsze bloki gospodarcze świata – USA i Unia Europejska – byłyby gotowe w pełni wykorzystać w kontaktach handlowych i gospodarczych ich własne wielkie potencjały, mielibyśmy po obu stronach Atlantyku dodatkowy silny wzrost gospodarczy. Byłby to kolosalny polityczny krok, którego znaczenie sięgałoby daleko poza handel i inwestycje – byłby on bowiem ponad wszelkimi różnicami dowodem, wręcz demonstracją, że związki transatlantyckie są świadome swojej odpowiedzialności i że mogą stanowić prawdziwą kotwicę stablizacji w gospodarce światowej w XXI w. Zamiast więc prowadzić spór z USA, powinniśmy wyjść w stronę Waszyngtonu z szeroką ofertą demontażu, w jednym pakiecie, istniejących jeszcze między nimi barier. Konkretne plany dla osiągnięcia tego celu leżą w szufladach, wystarczy po nie sięgnąć, więc to nie jest kwestia techniczna, tylko polityczna – politycznego przwództwa, woli i wizji.

Po czwarte wreszcie, możemy i powinniśmy podjąć się w ramach Unii wielkiej inicjatywy wzrostu i rozwoju w celu modernizacji naszej infrastruktury i podniesienia stopnia konkurencyjności w słabszych państwach członkowskich. Możemy wykorzystać, bardzo precyzyjnie, nasze fundusze strukturalne. Moglibyśmy przy tym naszą Unię odbiurokratyzować i wyrzucić z niej stare graty, moglibyśmy przy tej okazji stworzyć elastyczny zespół reguł, który uwzględnia odmienne pozycje wyjściowe pojedynczych krajów i w ten sposób znosi wręcz niebezpieczne różnice i ogranicza rozbieżności.

Moglibyśmy wykorzystać dochody z inteligentnie zaprojektowanego systemu podatków od transakcji finansowych w celu pobudzenia trwałego rozwoju i zapewnienia wzrostu. Moglibyśmy, powinniśmy... Tak, moglibyśmy, ponieważ aby to osiągnąć, potrzebne są i odwaga, i gotowość do tworzenia polityki w Unii z innego stopu niż ten obecny, gdzie z jednej strony odpowiedzią na kryzys jest gorączkowy pośpiech, a z drugiej zachowania, jakby nic się nie stało. Tymczasem europejski zegar nie stoi w miejscu.
Więcej możesz przeczytać w 25/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.