Państwowiec – co to za jeden?

Państwowiec – co to za jeden?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Niedawno przypadkiem usłyszałem, jak poseł Jarosław Sellin (PiS) określa posła Mariusza Kamińskiego (tego od CBA) mianem państwowca, i zastanowiło mnie, o co chodzi. Po krótkich badaniach w internecie okazało się, że mianem państwowca najczęściej określany jest Lech Kaczyński. Dalej niewiele rozumiejąc, postanowiłem przetłumaczyć to pojęcie na znane mi języki świata i wtedy się okazało, że wychodzi tylko „statesman” lub jego odpowiedniki, a to z kolei na polski tłumaczy się tylko jako „mąż stanu”. Kie licho? Kto to jest mąż stanu, to – mniej więcej – wiadomo, ale kto jest państwowcem?
Zagadka się wyjaśnia, gdy sięgniemy do II Rzeczypospolitej, zwłaszcza do tradycji piłsudczykowskiej. To Piłsudskiego nazywano państwowcem, to jego obóz wylansował to określenie nieistniejące we wcześniejszej polszczyźnie. Nawet w wielkim słowniku języka polskiego słowa tego brak. Co zatem miało oznaczać dla piłsudczyków i czy ma jakikolwiek sens obecnie?

Józef Piłsudski był wybitnym mężem stanu, znakomicierozumiał politykę zagraniczną i wojskową, a ponadto odznaczał się cechami mało popularnymi w jego Polsce, czyli tolerancją, brakiem nacjonalizmu, a tym bardziej antysemityzmu, oraz miłością do kultury państwa, które uważał za Polsce wrogie (przede wszystkim przypadek Rosji). Równocześnie nie rozumiał sytuacji wewnętrznej Polski po odzyskaniu niepodległości w 1918 r., gdyż nie rozumiał nawet podstaw demokratycznego pluralizmu. Od początku – jak do znudzenia powtarzali piewcy sanacji – sądził, że walka partii w demokracji jest nonsensem, bo skoro odzyskaliśmy niezależne państwo, to trzeba współpracować, a nie spierać się o głupstwa. To był dla niego wzór postawy państwowca, czyli człowieka poświęconego pracy dla ogółu stanowiącego państwo, a nie dla ugrupowania. Dlatego nawet po zamachu z maja 1926 r. straszne rzeczy mówił do skłóconego Sejmu i o tym Sejmie. Niewątpliwie partie polityczne w II Rzeczypospolitej nie pachniały różami, ale takie już są obyczaje demokracji. Tego Piłsudski nie pojął, bo był państwowcem, co stanowiło jego wielką ułomność.

Znajduję jeszcze jedną postać wybitnego państwowca w historii polskiej myśli i życia politycznego. Był nim niewątpliwie Jerzy Giedroyc, który cenił Piłsudskiego, chociaż nie znosił piłsudczyków. Giedroyc był państwowcem, gdyż również go nie interesowała demokracja, ale jedynie dążenie do celu. Gotów był zawrzeć sojusz z diabłem, jeżeli przybliżyłoby to Polskę do większej autonomii lub niepodległości. Krytykował Kościół i komunistów, intelektualistów i robotników, popierał rewizjonistów, a wykluczał sojusz jedynie z nacjonalistami, bo miał ich za idiotów. W 1975 r. w trakcie „bojowej” narady w jego gabinecie (było z sześć osób, m.in. Stefan Kisielewski) Giedroyc długo w punktach wykładał nam, co trzeba zrobić, a kiedy doszedł do bodaj 12., czyli nawiązania stosunków z Tybetem – co wtedy zabrzmiało abstrakcyjnie – niemal się roześmiałem, ale Stefan boleśnie mnie kopnął w kostkę. Okazało się, że i w tej kwestii Giedroyc miał rację.

Być może Giedroyc mógł być „państwowcem”, czyli człowiekiem, którego nic nie obchodzi poza interesem Polski, gdyż nigdy nie musiał uprawiać realnej polityki demokratycznej, gdy trzeba mieć minimum poglądów i zawierać sojusze nie tylko dla sprawy, ale także w celu utrzymania się u władzy. Państwowiec to zatem specyficznie polski twór, rzadki przypadek człowieka, który wszystko poświęca państwu, także demokrację. Z tego powodu nie dostrzegam szansy na zaistnienie państwowców w naszej rzeczywistości, już prędzej widzę monarchistów, bo oni chociaż mają koncepcję ustrojową.

Ani – piszę to bez cienia krytyki – Lech Kaczyński nie był państwowcem, ani – to już piszę w bezradności nad nadmiarem bezczelności – nie jest nim Mariusz Kamiński. Demokratyczny działacz polityczny nie może być państwowcem i dlatego słowo to wyginęło, a jeżeli jest używane, to w nowym sensie, a mianowicie w celu przeciwstawienia tych, którzy domniemanie dbają wyłącznie o interes państwa, tym, którzy dbają tylko o realizację swojej koncepcji politycznej. Jest to nadużycie, i to dość paskudne, bo sugeruje się, że w demokracji istnieje stanowisko czy pogląd ponadpartyjny, a związku z tym, że poglądy partyjne są niepożądane. Od takiego nadużycia dzieli nas krok do autokracji w imię państwa.

Otóż jeszcze w czasach komuny pisałem, że „państwo to my” i nie ma innego państwa jak demokratyczna wspólnota polityczna obywateli, a w niej nie ma miejsca dla ludzi, którzy wiedzą lepiej niż inni. Nad demokracją nie ma nic, tylko demokracja, a państwo to nic innego jak ogół jego obywateli.
Więcej możesz przeczytać w 27/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.