ZAMIAST krakać

Dodano:   /  Zmieniono: 
Gorsze od awantur jest poczucie beznadziejności
Ale też na temat jutra wsi polskiej serwuje się nam, bez słowa komentarza, różne mordercze dane statystyczne. I jest prawdą, że w krajach Zachodu w rolnictwie, leśnictwie i rybołówstwie (razem!) pracuje zaledwie parę procent ludzi czynnych zawodowo. Ale to niewiele mówi o przyszłości polskiej wsi, mającej za sobą bardziej burzliwą historię. Niestety, na wsi polskiej nie ma już tych, którzy by pamiętali czasy sprzed II wojny światowej. Młodsze pokolenia przyjęły, że miniony system był czymś normalnym. Nie dowiedziały się nigdy, że może być inaczej - chociaż właśnie w serialu "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy" pokazywaliśmy, jak księża uczyli zaradności mieszkańców wielkopolskiej wsi. Dawniej, w warunkach nieporównywalnie trudniejszych, polscy (duńscy, niemieccy, angielscy) chłopi sami sobie tworzyli szanse rozwoju.

Standardy cywilizacji nie są zagrożeniem. Oczywiście, nasza produkcja rolna i nasze artykuły spożywcze będą musiały spełniać normy czystości, jakich wymaga współczesna cywilizacja - ale i bez "Europy", w imię polskiego zdrowia. I nic tu nie jest trudne technicznie ani też nie wykracza poza skalę umiejętności przeciętnego polskiego rolnika. Można zarówno uwolnić, odpowiednimi uprawami (len), gleby od domieszek metali ciężkich, jak też odpowiednią uprawą łąk i składem paszy zapewnić czystość mleku. Jeśli czegoś wymaga nowa sytuacja, to przedsiębiorczości - ale tej nigdy wsi polskiej nie brakowało.
Wolny rynek zaskoczył polskie rolnictwo niepewnością zbytu. Tak zwany socjalizm gwarantował chłopu skup tego, co zebrał czy wyhodował. Dlatego wielu rolników po cichu za nim tęskni. Tamto państwowe pośrednictwo zagarniało jednakże ogromny procent dochodów wsi (czemu chłop nie miał jak się sprzeciwić). Dzisiejsza "niepewność rynku" nie wynika wcale z cech gospodarki wolnorynkowej, lecz jedynie z niewiedzy i nieporadności organizacyjnej wsi polskiej. Produkcja rolna jest tą dziedziną gospodarki, w której krajowy rynek jest najstabilniejszy.
To jest rynek przewidywalny. Z roku na rok i na przestrzeni dziesięcioleci. Ludzie jeść muszą i - co więcej - dzięki tablicom wymieralności i dzięki prognozom demograficznym da się ustalić, ile będą musieli zjeść za lat piętnaście czy dwadzieścia. Nawet liczbę urodzeń demografowie umieją przewidzieć z dość dużą dokładnością. I to nie tylko w Polsce, ale we wszystkich krajach mogących być naszymi klientami i kupować nasze płody rolne. Sposób odżywiania może, naturalnie, ulegać zmianom. Zarówno w Polsce, jak i na świecie. Producenci rolni i producenci artykułów żywnościowych mogą jednak wpływać swoimi ofertami na to, co ludzie będą woleli zjeść. Przykładowo, promowanie mleka jest czymś koniecznym w cywilizacji coca-coli; by zrównoważyć szkody poczynione w organizmie przez butelkę pepsi czy coca-coli, trzeba wypić co najmniej tyle samo mleka. Z innej beczki: Polska może być - jeśli nie światową, to europejską - potęgą w hodowli ryb słodkowodnych i na pewno tania, dobra ryba z czystej wody stanie się atrakcyjną konkurencją dla wołowiny i wieprzowiny.
Po niefachowej ustawie "spółdzielczej" roku 1989 zurzędniczałe tzw. spółdzielnie mleczarskie zostały spółkami, które dzisiaj zawierają kontrakty z dostawcami mleka jako partnerami z zewnątrz. Równie zurzędniczałe, karykaturalne spółdzielnie zaopatrzenia i zbytu "sprywatyzowały się" w spółki pośredników. Wieś, zrażona do samego słowa "spółdzielczość", nie wie nawet, że warto się zrzeszać. I nikt jej tego nie mówi. Tymczasem cały ruch spółdzielczy na wsi polegał na zrzeszaniu się drobnych producentów rolnych w celu przejęcia zysków pośredników i firm przetwórczych. Spółdzielczość mleczarska rozpoczęła się w Szwajcarii już kilkaset lat temu od wspólnego przerobu mleka na sery. Spółdzielnie mleczarskie były własnością chłopów, zaś pracownikom mleczarni dawano udziały w spółkach czy też spółdzielniach, by czuli, że pracują "na swoim". Ale byli oni tylko wspólnikami, nie właścicielami.
Dziś polski rolnik-hodowca dostaje za swoje produkty od kilkunastu do dwudziestu paru procent końcowej ceny detalicznej. Detalista bierze marżę wynoszącą do 20 proc. ceny. Reszta przypada pośrednikom. Tak jest nie tylko w mleczarstwie, ale także w drobiarstwie czy uboju zwierząt, w sadownictwie i warzywnictwie. Niestety, wieś polska nie myśli o tym, by uczestniczyć w prywatyzacji państwowych zakładów przetwarzających płody rolne ani w prywatyzacji zakładów, które te płody gromadzą i przechowują, jak Państwowe Zakłady Zbożowe. Ani PSL, ani Leppery nie organizują polskich rolników do wspólnego zakupu (na kredyt!) udziałów w tych przedsiębiorstwach. Nie żądają, by na przykład dostawcom tych zakładów przekazywać, w zależności od wielkości dostaw i ich jakości, kolejne udziały. Byłaby to naturalna prywatyzacja, sprawdzona setkami doświadczeń w gospodarce światowej - czy to w cukrownictwie, czy to w produkcji win, czy w innym przetwórstwie. Rzecz nie w samych udziałach. Te przedsiębiorstwa powinny prowadzić, na użytek swoich udziałowców-dostawców, szczegółowe analizy rynku i informować, jakie rysują się perspektywy zbytu i to nie tylko na rynku krajowym. Aby chłopi wiedzieli, co i w jakiej ilości da się sprzedać, co warto produkować, z jakiego rodzaju konkurencją i ryzykiem trzeba się liczyć.


"Niepewność rynku" wynika z niewiedzy i nieporadności organizacyjnej wsi polskiej X

Gdyby chłopi odtworzyli swoje dawne własne spółdzielnie zaopatrzenia i zbytu, jakie zakładał jeszcze przed I wojną światową w Poznańskiem ks. Piotr Wawrzyniak, znany byłby ich popyt na maszyny. Chłopi mogliby także stopniowo przejmować udziały w zakładach produkujących maszyny rolnicze. Mając, dzięki udziałom, kontrolę nad nimi, zapewniliby sobie nie tylko jakość i ceny konkurencyjne wobec zagranicznych producentów, ale w dalszej perspektywie także dywidendę. Dlaczego zakłady nie miałyby oferować swych udziałów nabywcom - na zasadzie zwrotu od zakupów? To również zdrowe i naturalne w gospodarce rynkowej rozwiązanie, bez prezentów dla nikogo, a zwłaszcza dla cwaniaków biurokracji.
Chłopi nie mają gdzie zasięgnąć informacji. Dzisiejsze "kółka rolnicze" udają organizację "związkową" i polityczną, a nie robią nic z tego, co wymyśliły i co umiały te dawne, prawdziwe. Oto elementarne zaniedbania w tej kwestii. Nie organizuje się zwiedzania najlepszych gospodarstw czy też najlepszych wsi, nie odbywają się ani wykłady najlepszych rolników, ani dyskusje nad ich doświadczeniami. Nie kolportuje się fachowych książek, fachowej prasy i materiałów szkoleniowych. Nie ma dorocznych okręgowych wystaw rolniczych, ba, nie ma żadnych wystaw rolniczych, podczas których pokazywano by dorobek najlepszych, nie ma też konkursów rolniczych i nagród. Najbardziej fachowych rolników w różnych dziedzinach produkcji nie znają nawet koledzy po fachu, czyli inni rolnicy, tym bardziej zaś ogólnopolska opinia publiczna.
Dawne kółka kipiały od aktywności: sprowadzały bydło zarodowe, nioski o wielkiej wydajności, kwalifikowane ziarno, maszyny. Członkowie razem uczyli się wszystkiego, czego rolnicy powinni się nauczyć. Dzisiejsze "kółka" są karykaturą prawdziwych kółek rolniczych. Duńscy chłopi też zaczynali od zera. Ale okazało się, że w rolnictwie największym kapitałem są ludzkie głowy i ich zawartość. Duńczycy wymyślili uniwersytety ludowe ("wyższe szkoły ludowe", jak to się u nich dosłownie nazywało). Wieś duńska po robotach polowych schodziła się i wszystkiego się uczyła - od języka ojczystego, historii, matematyki i biologii po śpiew, taniec i zawodowe umiejętności rolnicze. Organizowano wykłady fachowców i szkolenie zawodowe. Te uniwersytety służyły także wymianie poglądów i informacji między samymi chłopami. Wychowały duńską demokrację. I to sami chłopi zrobili ze swego kraju ekonomiczną potęgę, jeden z najbogatszych krajów świata. Polska dziś nawet nie wie, że kiedyś miała uniwersytety ludowe.
Znam parę prawdziwych banków spółdzielczych w Polsce (np. w Witkowie), które nigdy nie korzystały z pieniędzy państwowego Banku Gospodarki Żywnościowej. Obecne "banki spółdzielcze" nie mają nic wspólnego ani z kasami Stefczyka (czyli klasycznymi kasami Raiffeisenowskimi), ani z Wawrzyniakowymi bankami ludowymi, czyli spółkami zarobkowymi Wielkopolski. Mają być lokalnymi filiami BGŻ, małymi lokalnymi bankami handlowymi - przy całym obciążeniu każdego kredytu kosztami biurokracji BGŻ. Jednakże spółdzielczość kredytową i lokalne organizacje oszczędnościowe wynaleźli - uwaga! - liberałowie przeciw drogiemu kredytowi i przeciw uzależnieniu od państwa.
Spółdzielczość kredytowa to nie banki handlowe, lecz stowarzyszenia kredytu wzajemnego. Ich członkami są drobni przedsiębiorcy, rolnicy lub ludzie wolnych zawodów. Kredytu udziela się tylko członkom i - w Europie - tylko na rozwój. Pożyczkę przyznaje komisja kredytowa złożona z członków; kontroluje ona też na bieżąco jej wykorzystanie. Zna ubiegających się o kredyt i wie, komu dać warto. Stąd niskie koszty własne i konkurencyjność w porównaniu z wielkimi bankami. Bankructwo Wawrzyniakowego banku ludowego w Śremie i innych banków spółdzielczych wzięło się z ordynarnych nadużyć. Dawano gwarancje ludziom i spółkom, które nie były członkami spółdzielni, dawano je na dodatek bez komisji kredytowej. Przypomnę: poznański Bank Związku Spółek Zarobkowych, dawna centrala bankowa wielkopolskich spółek zarobkowych, z ich własnym systemem lustracji i rewizji, to był największy polski bank prywatny odrodzonej Polski w 1918 r.!
PZU wycofał się ze wsi. Nie ma ubezpieczeń na wsi (PZU, swoją drogą, oszukuje, powołując się na ciągłość wobec PZUW, to był Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych; to zasadnicza różnica). Ubezpieczenia wzajemne nie wymagają takiego kapitału założycielskiego jak spółki komercyjne. W Liskowie przed I wojną światową tamtejsi chłopi z inicjatywy proboszcza, słynnego ks. Blizińskiego, zorganizowali parafialne ubezpieczenie wzajemne od ognia - na zasadzie z góry wprawdzie obliczonych składek, ale zbieranych po nieszczęściu!
Dzisiaj wieś polska mogłaby się ubezpieczać, tworząc własne organizacje ubezpieczeń wzajemnych. Pieniądze w ubezpieczeniu wzajemnym "pracują" dla samych ubezpieczonych, ponieważ opłacenie składki oznacza równoczesne członkostwo. Ubezpieczenia wzajemne nie są żadnym "socjalistycznym" pomysłem, lecz starym kapitalistycznym wynalazkiem. Wyrachowani kapitaliści obliczyli, że ich pieniądze mogą pracować dla nich samych. Dlatego "uwzajemniło" się wiele spółek ubezpieczeń na życie. Najbogatsi zauważyli, że mogą płacić samym sobie, dlatego w pierwszej światowej piętnastce firm prowadzących ubezpieczenia na życie są tylko cztery spółki komercyjne, pierwsza dopiero na czwartym miejscu. Polityka rolna - jak widać - to również kwestia filozofii.
Więcej możesz przeczytać w 9/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.