Lunapark na antypodach

Lunapark na antypodach

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wszyscy wiedzą, że Nowa Zelandia to piękny kraj
Ale komu tędy po drodze? Ilu ludzi udaje się na biegun południowy? A przecież na dwóch dużych wyspach istnieje sto cudów świata: wysokie, wiecznie ośnieżone góry, głębokie jeziora o czystej wodzie, czynne wulkany, lodowce, gorące źródła, gejzery, tropikalne dżungle, lasy najstarszych w świecie drzew kauri. Można tutaj pływać wśród delfinów, podglądać wieloryby, foki, pingwiny. Podziwiać fiordy i wodospady, wspinać się po górach, jeździć na nartach po lodowcach.

Nowej Zelandii niedawno jeszcze groziło, że udławi się swoimi wspaniałościami i pies w kulawą nogą ich nie zauważy. To się na szczęście zmieniło. Szkoda tylko, że wysokie ceny międzykontynentalnych biletów lotniczych zniechęcają kilka milionów ludzi, którzy skłonni byliby sprawdzić, czy Nowa Zelandia jest istotnie "najnudniejszym krajem na świecie", i może gremialnie tej potwarzy zaprzeczyć.
Najsławniejszym Nowozelandczykiem, czyli - jak mówią tutaj - Kiwi, jest A. J. Hackett. Człowiek ten nie napisał i nie skomponował żadnego arcydzieła, wymyślił natomiast skoki na linie z dużej wysokości. Jego pomysł o nazwie bungy, demonstrowany już przez wynalazcę skokiem z wieży Eiffla, jest dziś sztandarową atrakcją kraju na końcu świata; można w niej uczestniczyć lub ją obserwować w wielu punktach dwóch nowozelandzkich wysp.
Wiemy, że aby rozwinąć turystykę, tę lokomotywę gospodarki większości państw na świecie, nie wystarczy mieć świetny "towar" w postaci urodziwego kraju, trzeba go jeszcze umieć sprzedać. W Nowej Zelandii znaleźli się utalentowani sprzedawcy. Oto przykład: mają tutaj pozornie tak nieciekawy obiekt, jak Milford Sound, gdzie trudno było do niedawna dotrzeć, a zresztą z przyczyn techniczno-organizacyjnych nikomu się nie chciało. To taki zakątek, gdzie wszystko jest wodą. Nieustannie leje. Skały, lasy, nieliczne domy wydają się stworzone z wody. My zaś uświadamiamy sobie, że samiśmy w 90 proc. z wody. Walą się więc tutaj na głowę surrealistyczne masy wody - w Fiordlandzie deszcz jest jednym wielkim wodospadem, konkuruje z powodzeniem z tysiącami spływających z gór rzek i strumieni. Deszcz ustaje czasem, a wtedy odsłaniają się widoki pocztówkowej piękności. Lecz przecież i ulewy są urzekające!
Autobusem trzeba było się pchać z Queenstown do Milford Sound pół dnia (przy okazji: gdzieś w tych stronach Wyspy Południowej znajduje się najbardziej od Polski oddalony punkt na Ziemi). Któregoś dnia uruchomiono wszelako jakieś wehikuły powietrzne i znęcono ludzi rozmaitymi trekingami i raftingami. Można teraz lądować w krótkim czasie w samym środku wodnego czyśćca i nurzać się w dzikiej kipieli pod wodospadami.
Kiedy stworzono możliwości wygodnego dojazdu i wmówiono ludziom, że warto być uczestnikiem biblijnego potopu, Milford Sound stał się celem licznych pielgrzymek. Jaki geniusz uczynił z podróży tutaj atrakcję? Nazwisko pomysłodawcy nie jest znane, wiadomo tylko, że należy on do ścisłej grupy osób wielce dla Nowej Zelandii zasłużonych. Czołowym twórcą nowozelandzkich atrakcji jest ów A. J. Hackett, dzięki któremu można skakać do przepaści w paru różnych punktach kraju. W samym środku małego nowozelandzkiego Zakopanego - Queenstown - powstało A. J. Hackett Action Culture, gdzie proponuje się chętnym bilety na kilka imprez "skokowych" w okolicach, a także jazdę łodzią motorową (jet boating) kanionami rwących rzek z szybkością dochodzącą do 100 km/h, oferuje się spływ pontonami po kataraktach (rafting). Kto chce - oferty nie ograniczają się do Hacketta - może fruwać nad górami i jeziorami awionetką ("czerwony kot"), hydroplanem, helikopterem, lotnią. Może korzystać z kogartów, gondoli, minidżipów, balonów, rowerów górskich ("górskie koty"), łazików (na bush safari - off road), koni, kajaków, ślizgaczy (sledging). Już sama lista tych zabawowych środków transportu może zawrócić w głowie. Nowa Zelandia zdaje się predestynować do miana największego lunaparku świata!
Przede wszystkim Queenstown i Rotorua (choć i wiele innych miejsc na wyspach) - tam szansa intensywnego wydzielania adrenaliny jest największa. Długo wgapiałem się w skoki na linie z mostu Kawarau, gdzie z zawieszonej na wysokości 43 m platformy zeskakiwały w otchłań piszczące dziewczęta i pełni napiętej odwagi chłopcy. Takich "skoczni" jest w okolicach Queenstown więcej, jedna z nich oferuje nawet heli-bungy, czyli piekielne skoki z wysokości 300 m. Skoki nie zmonopolizowały atrakcji - kanionami rwącej rzeki Kawarau można pędzić ślizgaczem lub uprawiać na niej river surfing. Ale uwaga: równocześnie, jakby przy okazji, amatorzy czystych emocji wchłaniają urodę otaczającego ich kraju.
Na Wyspie Północnej miejscem przyciągającym turystów jest Rotorua, "miasto siarkowodoru", nieoficjalna stolica Maorysów. Tu także jakiś Hackett uczynił wiele, aby "sprzedać" ludziom ważką treść: osobliwości natury, piękno kraju od Zatoki Obfitości do jeziora Taupo i Parku Narodowego Urewera. Wykreowano więc pokazy sztuki maoryskiej, stworzono możliwość liźnięcia przez wszystkich porcji skonfekcjonizowanej polinezyjskiej kultury i obyczajów. Tam również, w przestronnym Agrodrome, odbywają się pokazy owiec i tresury psów pasterskich. Kto chce, może zażyć kąpieli w jednym z basenów wypełnionych gorącą wodą mineralną. Wszystko odbywa się w oparach gejzerów i woni nadpsutych jaj; zaaranżowano wielki teatr, pozwalając turystom na spacer wśród słupów wody, eksplodującej na wysokość kilkudziesięciu metrów, wśród sadzawek z gotującym się błotem, wśród dźwięków jak w piekle.
Jak twierdzą autorzy znanego przewodnika dla turystów, Nowa Zelandia jest teraz "mikrokosmosem atrakcji" odwiedzanym już przez ponad półtora miliona turystów rocznie. Ale to nie tylko kraina rozrywki. Nawet temat Maorysów, chętnie wykorzystywany w celach promocji turystyki, stanowi jeden z problemów tego państwa. Co dziesiąty obywatel jest Maorysem, a ich tysiącletnią obecność wzmacniają ostatnio Polinezyjczycy i Melanezyjczycy ściągający tu z okolicznych wysp południowego Pacyfiku; Auckland teraz już jest największym polinezyjskim skupiskiem na świecie. Biali przybysze, zwani Pakeha, wchodzili w przeszłości w konflikty z Maorysami, w końcu zawarli z nimi traktat (Waitangi), którego duch i litera zdają się obowiązywać do dnia dzisiejszego. Jest w rządzie paru ministrów pochodzenia maoryskiego. Co dziwne, za Maorysa uważa się każdego, kto ma co najmniej ósmą część krwi maoryskiej.
Jest w Nowej Zelandii sporo okazji do zdziwień. W Auckland i okolicy nie płaci się za lokalne rozmowy telefoniczne. Na ulicach i drogach nie uświadczysz wyrzuconych papierków. W tych stronach przetrwały, liczniej niż w Wielkiej Brytanii, obyczaje wiktoriańskiej Anglii... Ktoś w Queenstown zauważył: "Ależ czasy się zmieniły! Gdyby to było kilkadziesiąt lat wcześniej, kiedy jeszcze w tutejszych w szkołach obowiązywały kary cielesne, wychłostano by nie jednego uczestnika szalonych skoków, które wymyślił Hackett. A teraz co? Ten człowiek jest narodowym bohaterem".
Więcej możesz przeczytać w 10/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.