Krzywda i ustawy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rola kobiet w społeczeństwie ewidentnie się zmienia, lecz owo społeczeństwo ma instynktownie rację, że przeznacza na te zmiany dużo czasu. Rzeczy tak delikatne nie mogą być rozstrzygane z dnia na dzień
Francuski parlament zmierza - w ogniu ostrych dyskusji terminologicznych, ale raczej nie merytorycznych - do wpisania do konstytucji zasady ustawowej regulacji równego dostępu kobiet i mężczyzn do funkcji pochodzących z wyboru. Spójny, uargumentowany sprzeciw wobec planów parlamentu ogłosiła na razie tylko grupa czternastu intelektualistek, nie uprawiających na co dzień polityki, ale żywo zajmujących się sprawami społecznymi.

Spotkały się one natychmiast z tak nienawistnym i pogardliwym atakiem swoich koleżanek i kolegów deputowanych, iż od razu stało się jasne, że ich opinie zasługują na najwyższe zainteresowanie. Opowiedziały się one oczywiście za zasadą równouprawnienia kobiet i mężczyzn, ale uznały, że środki wybrane do osiągnięcia tego celu są zupełnie niewłaściwe. Zdaje się, że znowu mniejszość ma rację. Kiedy biją mądrego, warto się dowiedzieć za co i jak najspieszniej to sobie przyswoić.
Wszystko wskazuje, że klasa polityczna ze szczerą radością rozwinęła akcję pod hasłem "parytetu męsko-damskiego" w dziedzinie funkcji obieralnych - a to z dwóch powodów. Panie już pełniące wysokie urzędy walczą o swoje interesy zawodowe, bo po prawdzie jedynie dla nich ma znaczenie, czy w polityce łatwo jest kobietom robić karierę, czy trudno. Mają przy tym miłe, ale złudne poczucie misji otwierania drogi życiowego sukcesu przed tysiącami innych kobiet, które o niczym innym nie marzą, tylko o tym, żeby zostać członkiem rady miejskiej lub parlamentu, a najlepiej ministrem. Premier Jospin opowiedział niedawno, jak wypytywał Martine Aubry, szefową resortu zatrudnienia i spraw socjalnych, dlaczego we własnym ministerstwie nie proponuje kandydatur kobiet na stanowiska dyrektorskie: "Odpowiedziała mi, że naturalnie wysunęła kilka kandydatur kobiecych, lecz zainteresowane odmówiły, gdyż problem stwarzały im obowiązki natury macierzyńskiej i rodzinnej oraz zdanie ich współmałżonków". Rzecz jasna, jest pożałowania godne, że warunki i postawy społeczne w tej mierze jeszcze nie ewoluowały w należyty sposób. Realia są jednak takie, że nie ewoluowały - i wolno wątpić, czy da się to zmienić ustawą. Nie znaczy to, że ewolucji nie ma i trzeba ją dopiero wywołać jakimiś widowiskowymi operacjami. Ona postępuje powoli, ale bezustannie i nieuchronnie. Rola kobiet (i mężczyzn) w społeczeństwie ewidentnie się zmienia, lecz owo społeczeństwo ma instynktownie rację, że przeznacza na te zmiany dużo czasu. Rzeczy tak delikatne i ważne dla przyszłości nas wszystkich, a zwłaszcza naszych dzieci, jak podział ról w rodzinie i organizacja jej życia, nie mogą być rozstrzygane z dnia na dzień i administracyjnie. Nie można nalegać na ograniczenie rodzinno-domowych obowiązków matki i nie przewidywać niczego w zamian: ani odpowiednio rozwiniętego zaplecza organizacyjnego, ani ojca zdolnego przynajmniej częściowo do przejęcia tych obowiązków. W tych sprawach łatwo krzyczeć z oburzenia, ale trzeba uważać, żeby nie naprawiać krzywd poprzez wyrządzanie mnóstwa innych.
Panowie sprawujący wysokie urzędy zacierają natomiast rączki dlatego, że wiedzą, iż taki tryb załatwiania sprawy niczego nie zmieni, a może nawet tak ośmieszy samą sprawę, że jeszcze przedłuży ich możliwości okopania się na dominujących pozycjach. Zwróćmy uwagę, że mówi się jedynie o funkcjach z wyboru. O funkcjach z nominacji - głucha cisza. A przecież gdyby prezydent i premier chcieli wprowadzić równość, to tu mieliby właśnie największe pole do popisu i wcale nie musieliby zmieniać w tym celu konstytucji. Tymczasem równość w obsadzie funkcji obieralnych łatwo uchwalić, ale trudno zrealizować. Trzeba będzie prawdopodobnie zmienić ordynację wyborczą tak, by narzucała ona obowiązek umieszczania na listach wyborczych na przemian kobiet i mężczyzn, bo tylko tak jest technicznie możliwe osiągnięcie "parytetu" w wynikach głosowania. A taki cyrk jest nie tylko sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem i podstawowymi zasadami demokracji, ale otwiera możliwości sprowadzenia całego pomysłu do jego karykatury, a więc do porzucenia go w końcu w oparach kompromitacji i odczucia powszechnej ulgi, że nareszcie koniec z bzdurą. Cóż bowiem przeszkodzi innym grupom społecznym, które bardziej lub mniej zasadnie czują się pokrzywdzone, zażądać dla siebie takiego samego rozwiązania jak to, jakie zastosowano wobec kobiet? Jaki mielibyśmy wtedy argument, żeby im odmówić? Żadnego! Homoseksualistów jest - powiedzmy - 10 proc.? No to co dziesiąty kandydat na liście musi być homoseksualistą. Inwalidów jest - dajmy na to - 20 proc.? Wobec tego co piąty kandydat musi być niepełnosprawny.
Kiedy postanowimy problemy krzywd społecznych rozwiązywać za pomocą ordynacji wyborczej, to wkrótce staniemy przed koniecznością uchwalenia ustawy, że co osiemnasty kandydat w wyborach musi być kulawą leworęczną lesbijką wyznania muzułmańskiego. I wtedy umrzemy ze śmiechu. Czyżby o to właśnie chodziło najbardziej zagorzałym zwolennikom wpisania do konstytucji zasady równego dostępu kobiet i mężczyzn do funkcji z wyboru?

Więcej możesz przeczytać w 12/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.