Co siedzi w głowach

Co siedzi w głowach

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kosowianie i Serbowie mieli co robić w Rambouillet. Oni siedzieli i się nienawidzili. To zajęcie, które może ludziom wypełnić nie tylko dwa tygodnie, ale i dwa stulecia
Po dwóch tygodniach nadzwyczajnych wysiłków największych światowych potęg wojskowych, gospodarczych i politycznych, usiłujących doprowadzić do tego, żeby nareszcie było wiadomo, czy i co można zrobić z Kosowem oprócz przyglądania się przez lornetkę, jak ludzie się tam wyrzynają, nadal wiadomo, że nic nie wiadomo. Tymczasem światowe potęgi zrobiły wszystko, co w ich mocy, żeby było inaczej.

Kiedy wszyscy dotarli na miejsce rokowań, delegaci zostali poddani reżimowi iście zakonnemu. Żadnego "Moulin Rouge", żadnego Pigalle, w ogóle żadnych fiku-miku. Zamknięto ich w zamku 50 km od Paryża i odcięto im telefony, a amerykański mediator zapowiedział, że nie będzie im wolno grać nawet w ping-ponga. Wolno się domyślać, że stoły poskładano, rakietki spalono, a piłeczki połknięto.
Organizatorzy zapewne liczyli na to, że po dwóch tygodniach takiego siedzenia delegaci postanowią dojść do porozumienia chociażby z nudów. Bezczynne siedzenie w zamku jest jednak nudne tylko dla kogoś, kto poza tym wszystko sobie uregulował, więc myśl o tym, co dzieje się poza ogrodzeniem, nie może wzbudzić w nim większych emocji. Tymczasem Kosowianie i Serbowie w rzeczywistości mieli co robić. Oni siedzieli i się nienawidzili. To jest zajęcie, które może ludziom wypełnić nie tylko dwa tygodnie, ale i dwa stulecia albo więcej.
Przy tak totalnym braku zaufania, jaki występuje między zwaśnionymi stronami w Kosowie, dość trudno liczyć na jakieś ustępstwa. A nawet gdyby one nastąpiły - druga strona musi jeszcze uwierzyć, że są to ustępstwa prawdziwe. Albańczycy zaś nie mają żadnych podstaw, by uwierzyć w jakikolwiek "gest" Serbów. Ci ostatni nawet się nie silą na to, aby tłumaczyć Kosowianom, iż z obecności serbskiej wyniknie dla nich cokolwiek dobrego. Oni szczerze i po partyjnemu powiadają, że pilnują tylko własnych interesów i uczuć, które nazywają patriotycznymi. W argumentach serbskich w kwestii Kosowa na czoło wysuwa się przypominanie, że tam jest "kolebka" serbskiego państwa, więc stanowi ona jego własność na wieczne czasy. Problem polega na tym, że kiedy człowiek dojrzewa, w zasadzie może się obyć bez kolebki - chyba że dojrzewa tylko fizycznie, a w środku siedzi w nim nadal smarkaty, rozkapryszony dzidziuś. W końcu - nie szukając daleko - Polacy też mają sporo miejsc historycznie bardzo dla siebie istotnych, ale usytuowanych poza granicami ich obecnego państwa. I okazali właśnie historyczną i polityczną mądrość i dojrzałość, starając się rozwijać przyjaźń, a nie konflikty z narodami, które te miejsca zamieszkują.
Polacy mieli jednak to szczęście, że w odróżnieniu od Serbów nie zamienili dyktatury komunistyczno-nacjonalistycznej na dyktaturę nacjonalistyczno-komunistyczną. Dlatego w takich sprawach jak własna historia i stosunek do innych narodów nie zrobiono im wody z mózgu. A wielu Serbom, niestety, tak. Trzeci program telewizji francuskiej pokazał w czasie rozmów w Rambouillet znakomity program, złożony z reportaży, debat na żywo i wywiadów. Ukazał on problem Kosowa ze wszystkich możliwych stron. Wypowiadały się czołowe postacie międzynarodowej dyplomacji, politycy serbscy i albańscy, historycy, wojskowi; wreszcie - i to było najciekawsze - tzw. zwykli ludzie z obu stron. Pokazano, co właściwie "siedzi w głowach" i jakie są szanse na porozumienie nie w Rambouillet, ale tam - w Serbii i w Kosowie. Było to przerażające. Po stronie albańskiej dlatego, że było widać, jak nawet najbardziej ugodowi z wolna tracili wszelką nadzieję i teraz przyznają z rezygnacją, że można już tylko walczyć. To, co mówili zwykli Serbowie, było przerażające z innego powodu. Najgorsze było to, że widać, iż większość z nich ma w głowie totalną historyczno-polityczną sieczkę i że jest to sieczka jednakowa u wszystkich. Czuje się niemal namacalnie, że utłukła ją jedna propagandowa matryca. Bez jakiegoś niebywałego wstrząsu albo przeminięcia co najmniej pokolenia prawdziwego porozumienia tu być nie może. To są dwa różne światy bez żadnych punktów stycznych.
W oficjalnych rokowaniach zrobiono przerwę do 15 marca. Prawdę mówiąc, wszyscy mieli w tym interes. Serbowie i Kosowianie - całkowicie pozbawieni złudzeń i sentymentów - rozstali się z nadzieją, że przez trzy tygodnie uda im się zmienić sytuację w terenie na swoją korzyść (co zresztą natychmiast zaczęło się tam wyrażać kolejnymi ofiarami śmiertelnymi). Grupa kontaktowa i NATO doznały zaś chwilowej ulgi, że nie trzeba tracić twarzy i przyznawać, iż rokowania skończyły się porażką. Miały także swoje nadzieje: że przez ten czas uda się wywrzeć bardziej skuteczne naciski dyplomatyczne i przygotować KFOR, czyli siły wojskowe, które miałyby kontrolować przestrzeganie ewentualnego porozumienia.
Od 15 marca znowu trzeba będzie rozwiewać nudę nienawiścią delegatów i rozpaczą dyplomatów, ale podobno już nie w zamku w Rambouillet. Tego akurat szkoda, bo to takie ładne miejsce.

Więcej możesz przeczytać w 11/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.