WOJNA o pokój

Dodano:   /  Zmieniono: 
NATO kontra Milosević
Bałkańska wojna wróciła tam, skąd wyszła. To właśnie na Kosowym Polu Slobodan Milosević rozpoczął w 1989 r. wielkoserbską krucjatę, która w ciągu mijającej dekady doprowadziła do pasma zbrodni i nieszczęść nie oglądanych w Europie od czasu II wojny światowej. Tym razem miara się przebrała. Bomby spadające na cele w Serbii wywołują jednak wstrząsy daleko od Belgradu. Żaden konflikt w ostatnich latach nie spowodował takiego poruszenia od Moskwy do Nowego Jorku. Żaden konflikt w ostatnich latach nie zagroził też jednak aż tak bardzo europejskiemu i światowemu status quo. Przewartościowaniu ulega system będący swoistym konglomeratem porządku pojałtańskiego, sytuacji powstałej po upadku globalnego systemu komunistycznego i stanu faktycznej globalnej dominacji Stanów Zjednoczonych.

"Milosević jest przekonany, że Stany Zjednoczone blefują" - napisał "Washington Post" w dniu ataku na Jugosławię. Milosević się mylił. Zresztą nie on jeden. Wydaje się, że po obu stronach doszło do kolosalnego nieporozumienia. USA i ich europejscy sprzymierzeńcy byli przekonani, że Milosević - jak zwykł czynić do tej pory - w ostatniej chwili ustąpi. Serbski "silny człowiek" sądził zaś, że NATO tylko straszy i nigdy nie zdecyduje się na atak. Uparcie broniąc swych przekonań, obie strony znalazły się w sytuacji bez wyjścia.
Milosević wiedział, że Zachód nie chce słyszeć o niepodległości Kosowa. Od niektórych polityków europejskich - jak zwykle podzielonych - usłyszał zapewnienia, że do bombardowań nie dojdzie. Mówił o tym na początku ubiegłego tygodnia w Londynie szef komitetu wojskowego NATO Klaus Naumann, oskarżając nie wymienionych z nazwiska polityków o przekazywanie informacji Miloseviciowi i osłabianie militarnej wiarygodności paktu. Europa rzeczywiście do końca nie wierzyła chyba w możliwość ataków. Kilkanaście dni temu włoski korespondent "Wprost" zapytał ministrów obrony Włoch Carlo Scognamiglio i Niemiec Oskara Scharpinga, czy NATO ma jasną wizję tego, co stanie się w Kosowie po zbombardowaniu Serbii. "Skąd ten pesymizm?! - zakrzyknęli obaj. - Przecież wszystko załatwi się na drodze negocjacji".
Po zerwaniu konferencji paryskiej nadzieje na pokojowe rozwiązanie kryzysu topniały z dnia na dzień. Eksplozje pierwszych bomb zrzucanych z natowskich samolotów Serbowie potraktowali jako sygnał do "ostatecznego rozwiązania kwestii albańskiej". Wojsko, milicja i budzące grozę paramilitarne oddziały "orłów" dokonują mordów i wysiedleń według scenariusza dobrze znanego z Bośni. "Czyszczenie etniczne" przeprowadzane pod czarnymi flagami z trupią czaszką budzi jak najgorsze skojarzenia. Z drugiej strony, jest oczywistą nieprawdą, że Albańczycy dopiero teraz padli ofiarą zemsty sfrustrowanych Serbów. Różnica polega jedynie na tym, że teraz Serbowie dopuszczają się ludobójstwa, nie kryjąc się za parawanem "akcji antyterrorystycznych". Brak reakcji na zbrodnie w Kosowie oznaczałby przyzwolenie na powtórkę tego, co stało się w Vukovarze i Srebrenicy, a czemu Europa przyglądała się bezczynnie.
Podjęcie ataku na Jugosławię było ryzykowną decyzją. Amerykanie i ich sojusznicy po raz pierwszy w historii zdecydowali się zaatakować suwerenne państwo bez uzyskania mandatu Rady Bezpieczeństwa ONZ. Polityczne skutki tego kroku będą bez wątpienia dalekosiężne, dlatego już w przededniu bombardowań trudno było mówić o pełnej jednomyślności wśród sojuszników. Przeciwko interwencji opowiedziało się 41 amerykańskich senatorów. Także poparcie ze strony europejskich sprzymierzeńców Ameryki trudno nazwać entuzjastycznym.
Pojawia się wiele pytań. Jakie podstawy prawne powinna mieć interwencja zbrojna podejmowana w imię wartości humanitarnych? Czy prawo naturalne może być podstawą do działań politycznych? Jak dokonywać wyboru miejsca i czasu reakcji? Czy życie Kurdów i Ruandyjczyków jest mniej warte, ponieważ mieli pecha urodzić się poza Europą? Kryzys kosowski może stworzyć ważny precedens w zakresie prawa międzynarodowego i to przynajmniej w trzech dziedzinach: ingerencji z powodów humanitarnych, roli organizacji regionalnych w utrzymaniu pokoju i prawa weta pięciu mocarstw w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Można się spodziewać ożywienia dyskusji na temat listy stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ i roli tej największej organizacji międzynarodowej, postrzeganej nie tylko przecież w USA jako struktura nieefektywna i fasadowa. Czy jednak rozwiązaniem może być usankcjonowanie jednobiegunowego modelu świata? Amerykanie nie palą się do roli "globalnego żandarma". W USA wciąż żywy jest syndrom Wietnamu. Senator John McCain, były pilot, który po zestrzeleniu samolotu spędził wiele lat w wietnamskiej niewoli, powiedział: "Kongres i społeczeństwo amerykańskie mają podstawy, by się obawiać, że kolejne miejsce na Bałkanach stanie się garnizonem dla żołnierzy USA, których zadania nie są do końca jasne, bez określenia perspektyw opuszczenia tego regionu".

Syndrom Kosowego Pola
Początki "historycznego" konfliktu wokół Kosowa sięgają średniowiecza, kiedy to Pristina była stolicą państwa serbskiego, zmiecionego przez najazd Turków otomańskich w XIV wieku. Serbowie na pięć stuleci utracili wolność w bitwie na Kosowym Polu w 1389 r. Pamięć tego tragicznego wydarzenia, opiewanego w narodowych balladach, przetrwała stulecia, dając początek serbskiemu ruchowi narodowemu w XIX wieku. Serbowie zapominają jednak, że w historycznej bitwie brali udział także opierający się nawale tureckiej Albańczycy. Serbscy nacjonaliści odwołują się do legendy Kosowego Pola i "serbskiej kolebki", aby uzasadnić swoje prawa do zbuntowanej prowincji. Problem polega jednak na tym, że dzisiaj w Kosowie 90 proc. ludności stanowią Albańczycy. Skład etniczny Kosowa zaczął się zmieniać już w okresie okupacji tureckiej. W prowincji masowo osiedlali się Albańczycy, którzy po przyjęciu islamu byli faworyzowani przez Turków. Co więcej, prześladowania tureckie spowodowały masowy exodus Serbów, głównie do Wojwodiny, gdzie w średniowieczu większość stanowili Węgrzy. Proporcje ludnościowe zmieniało osadnictwo albańskie, a także wysoki wśród Albańczyków przyrost naturalny. Po I wojnie światowej Kosowo stało się częścią Państwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców (od 1929 r. zwanego Jugosławią). Serbowie, dominujący w rządach, ignorowali ambicje innych narodowości. Autonomię Kosowo uzyskało w ramach Serbii dopiero w 1974 r., po zmianie konstytucji komunistycznej Jugosławii powstałej po II wojnie światowej. Ograniczona autonomia nie zadowoliła Albańczyków. W 1981 r. doszło do protestów przeciwko złym warunkom życia (zaledwie 12 proc. Albańczyków miało wówczas stałą pracę). Rośnie napięcie pomiędzy Serbami a Albańczykami. Ci ostatni również nie są bez winy, jako że miejscowe władze autonomiczne demonstrują jawnie antyserbskie nastawienie. Sytuacja pogarsza się po przejęciu władzy przez Slobodana Milosevicia w 1987 r. Były komunistyczny aparatczyk buduje wizerunek "obrońcy interesów narodu". To właśnie w Pristinie podczas obchodów 600. rocznicy bitwy na Kosowym Polu Milosević ogłasza pryncypia swojej polityki, która wkrótce doprowadza do wybuchu serii krwawych wojen w Słowenii, Chorwacji i Bośni-Hercegowinie. Kosowo traci autonomię, którą zastępuje "ręczne sterowanie" z Belgradu. W 1992 r. większość Albańczyków opowiada się za niepodległością i oderwaniem od Serbii. Belgrad reaguje represjami, zamykaniem albańskich instytucji i pozbawianiem Albańczyków źródeł utrzymania. W 1994 r. prezydent Bush po raz pierwszy ostrzega Serbów, że użycie przemocy wobec Albańczyków może się zakończyć interwencją zbrojną. W Kosowie powstaje prawdziwe państwo podziemne Albańczyków, którzy wybierają nawet nie uznawany przez Belgrad rząd kierowany przez Ibrahima Rugovę. Liczne prześladowania wywołują też opór zbrojny. W 1997 r. rozpoczyna akcje zbrojne podziemna Armia Wyzwolenia Kosowa (UCK). W lutym 1998 r. toczy się już regularna wojna partyzancka. Wysłane przez Milosevicia oddziały policji i wojska dokonują pacyfikacji przypominających "czyszczenie etniczne" stosowane wcześniej wobec bośniackich Muzułmanów. Po podjętej w styczniu 1999 r. ofensywie serbskiej państwa NATO zmuszają Serbów i Albańczyków do podjęcia rozmów pokojowych w podparyskim Rambouillet, licząc na osiągnięcie pokoju na wzór kończącego wojnę w Bośni porozumienia z Dayton. Albańczycy przystają na podpisanie umów pokojowych, natomiast delegacja serbska nie zgadza się na nadzorowanie pokoju przez wojska NATO. 19 marca rozmowy zostają zawieszone. 22 marca Richard Holbrooke podejmuje misję ostatniej szansy, jednak władze serbskie odrzucają jego warunki. 24 marca wieczorem pierwsze rakiety spadają na Jugosławię. JG

Szczególnie niepokojąca jest reakcja Moskwy, która broni "słowiańskich prawosławnych braci", ale w istocie chodzi jej o zachowanie choćby pozorów własnej mocarstwowości, zwłaszcza że interwencja przeciwko Serbii nastąpiła zaledwie dwa tygodnie po rozszerzeniu NATO. W Moskwie odebrano to jako podwójny policzek. Premier Jewgienij Primakow odwołał wizytę w Waszyngtonie, nawet za cenę utraty bardzo ważnych dla Rosji kontraktów. Raczej trudno się spodziewać, by Rosjanie zechcieli czynnie wspomóc Milosevicia, jednak konfrontacja polityczna bez wątpienia umocni w Moskwie orientację czerwono-brunatną, co nie jest dobrym symptomem przed wyborami prezydenckimi w 2000 r.
Mimo wszelkich zawirowań Jelcyn nadal pozostaje dla Zachodu partnerem numer jeden, dlatego w przeddzień ataku niektórzy eksperci byli zdania, że wobec gwałtownie zaostrzającego się klimatu w stosunkach Wschód-Zachód Ameryka pozwoli Rosji rozładować niebezpieczną sytuację. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Co więcej, niepokojące są sygnały o wzroście prorosyjskich nastrojów "imperialnych" w prowadzącym dotychczas względnie niezależną politykę Kijowie.
Symptomatyczna była indyjska propozycja przeprowadzenia konsultacji w sprawie kryzysu kosowskiego pomiędzy Delhi, Moskwą i Pekinem. Propozycje zacieśnienia współpracy w Azji padały już wcześniej. Czyżbyśmy obserwowali próbę zawiązania aliansu mającego w przyszłości stanowić przeciwwagę dla zjednoczonych sił Zachodu?
W zachodnich instytutach strategicznych nikt nie pałał sympatią do Milosevica, którego "pomysły" na rozwiązanie nasilających się po śmierci marszałka Tity (w 1980 r.) konfliktów etnicznych nie okazały się zbyt oryginalne: odebrał autonomię Kosowu i Wojwodinie, narzucił bezwzględną dominację serbską i zaczął stosować wobec rebeliantów zasadę "oko za oko, ząb za ząb". Spacyfikował opozycję wewnętrzną, przedstawiając swoistą receptę na "pluralizm": własną żonę Mirę Marković namówił, by została liderem partii JUL, Zjednoczonej Lewicy Jugosłowiańskiej. Ma też głowę do interesów: uważany jest dziś za jednego z naj- bogatszych ludzi w Europie.
Mimo to wielu strategów uważało, że po rozpadzie "starej" Jugosławii nie należy nadal osłabiać reżimu w Belgradzie, bowiem Serbia w przyszłości stanowiłaby zaporę przed islamskim radykalizmem, którego przyczółki mogliby utworzyć bałkańscy muzułmanie z Bośni i Albanii. Wśród tych ostatnich co pewien czas odżywa zresztą mit Wielkiej Albanii, obejmującej ziemie zamieszkiwane przez Albańczyków, ale "zagarnięte" przez Serbię, Macedonię, Czarnogórę i Grecję. Szczególnie przerażeni napływem uchodźców z Kosowa są Macedończycy. Już dziś co czwarty mieszkaniec tego niewielkiego kraju jest Albańczykiem. Umiędzynarodowienie konfliktu kosowskiego stało się faktem.
Kolejnym problemem jest brak jednomyślności wśród samych Albańczyków z Kosowa: w regionie tym działa aż 15 partii. Głównym organem przedstawicielskim, wybranym na drodze "podziemnych" wyborów, jest umiarkowana Demokratyczna Liga Kosowa, kierowana przez Ibrahima Rugovę. Z kolei radykalna Armia Wyzwolenia Kosowa (UCK) ma rodowód marksistowski. Głównym oponentem Rugovy był Adem Demaci, do niedawna lider UCK. Ponieważ jednak polityczne zaplecze partyzantki - Narodowy Ruch Kosowa - uznało po Rambouillet, że Demaci jest zbyt "miękki", na jego miejsce powołano Hashima Thaciego. Nie można zapominać, że walcząca z Serbami UCK także nie składa się wyłącznie z nieskazitelnych bohaterów - początkowo nawet CIA klasyfikowała kosowską partyzantkę jako "organizację terrorystyczną".
Zapleczem Armii Wyzwolenia Kosowa jest pod każdym względem Albania, a telewizja z Tirany - jej tubą propagandową. Do Kosowa trafiła duża część broni zrabowanej w Albanii podczas rewolty z początku 1997 r. UCK kupuje także nowoczesną broń od nieuczciwych dealerów (m.in. z Bułgarii), korzystając z pieniędzy zebranych wśród Albańczyków mieszkających za granicą i z pomocy "bratnich" krajów islamskich. Według wywiadu amerykańskiego, cytowanego m.in. przez "Sunday Times" i "USA Today", jednym z ofiarodawców miał być saudyjski szejk Bin Laden. Informacje te potwierdzone zostały przez Fatosa Klosi, szefa albańskich służb specjalnych. Na apel albańskiej diaspory od 1996 r. Albańczycy z zagranicy przekazują 3 proc. swoich dochodów na UCK. Oblicza się, że w samych Niemczech zbiera się rocznie ponad 10 mln marek. Jednym ze źródeł dochodów UCK jest przemyt narkotyków do Europy Zachodniej.
Co się stanie, jeśli Milosević nie ugnie się, mimo kolejnych fal nalotów? Eksperci wskazywali, że Serbia to nie Irak. W Serbii istnieje opozycja, swoje interesy mają wojskowi, duże miasta są kontrolowane przez politycznych rywali prezydenta, a sfederowana z Serbią Czarnogóra dąży do samodzielności. Jednak doświadczenie historyczne uczy, że wśród Serbów żywa jest tradycja oporu "choćby przeciw całemu światu", której efektem musi być konsolidacja wokół przywódcy. Właśnie na to liczył Milosević, powtarzając twarde "nie". Na dodatek media serbskie poddane są cenzurze i zdominowane przez pompatyczną, patriotyczno-narodową propagandę. Większość Serbów nie zna prawdziwej sytuacji w Kosowie, wiedząc jedynie, że "albańscy terroryści" prześladują spokojnych obywateli narodowości serbskiej i chcą oderwać od Serbii "kolebkę narodu".
Pytanie, na które politycy nie chcą dziś udzielić odpowiedzi, brzmi: co dalej? Kanadyjski generał Lewis MacKenzie powiedział otwarcie: "Prawdopodobnie nie mamy odwagi, by zrobić kolejny krok - wysłać do Jugosławii siły lądowe. Same bomby nie złamią woli Milosevicia, a w górzystym Kosowie czyha więcej niebezpieczeństw niż na pustyni irackiej". Mówiąc o potencjalnych skutkach takiej akcji, Henry Kissinger powiedział to, czego nie chcą otwarcie przyznać politycy, którzy mają władzę i podejmują decyzje: "Akcja w Kosowie musiałaby doprowadzić do oderwania Kosowa od Jugosławii. A tego właśnie chcieliśmy uniknąć". Wszyscy zdają sobie sprawę, że powstanie nowego organizmu państwowego mogłoby otworzyć polityczną puszkę Pandory. Wystarczy tylko przypomnieć problem kurdyjski, palestyński czy ruchy separatystyczne w kilku państwach Azji, by polityków oblał zimny pot.


Więcej możesz przeczytać w 14/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.