W ubiegłym tygodniu londyński sąd uznał, że 56-letniej kobiecie, określanej w dokumentach kryptonimem „J”, znajdującej się od dwóch lat w stanie wegetatywnym można odłączyć sondę pokarmową i zaprzestać nawadniania (historia analogiczna do spraw Terri Schiavo i Eluany Englaro).
Nie wziął pod uwagę zeznań opiekunek, które słyszały, jak „J” wypowiada kilka razy słowo „śmierć”, uznając, że była to „przypadkowa wokalizacja”. „Nie ma obowiązku karmienia i nawadniania człowieka, jeśli to nie przynosi mu korzyści” – stwierdził sędzia Roderic Wood, dodając, że „świętość życia nie jest absolutna i nie ma obowiązku przedłużania go”.
Traf chciał, że niemal w tym samym czasie brytyjskie media donosiły o sukcesie prof. Adriana Owena, który wraz z zespołem z Uniwersytetu Ontario dowiódł, że 39-letni Scott Routley pozostający od 12 lat w stanie wegetatywnym wcale w nim nie jest, może bowiem odpowiadać w myślach na zadawane mu pytania (lekarze umieścili go w rezonansie magnetycznym, pytali, a w ramach odpowiedzi kazali myśleć o czynnościach pobudzających określone obszary mózgu, np. o ruchu). Routley poinformował w ten sposób otoczenie, że nie czuje bólu.
Stan wegetatywny, kiedy człowiek jest przytomny (otwiera i zamyka oczy, sam trawi i oddycha), ale trwale pozbawiony świadomości, i stan terminalny (taki, w którym człowiek nieuchronnie umiera), to jedne z najtrudniejszych wyzwań, przed jakimi stoi współczesna bioetyka, zmuszana do coraz większego wysiłku przez medycynę. Nad łóżkami chorych dochodzi do formalnoprawnych przepychanek. Gdy chory nie ma świadomości, lekarz próbuje uzgodnić coś z rodziną albo – znam takie przypadki – bojąc się, że zostanie przez owych bliskich pozwany, kontynuuje do „oporu” tzw. uporczywą terapię, czyli „leczenie”, które nie leczy, przedłuża tylko agonię. Tu uwaga: uporczywa terapia nie ma nic wspólnego z eutanazją, do której dojdzie w przypadku pani „J”. Nieszarpanie się z człowiekiem, po którego śmierć już przyszła, nie ma nic wspólnego z aktywnym przywoływaniem śmierci do kogoś, kto bardzo cierpi.
Jakieś rozwiązanie tego pogłębiającego cierpienie węzła daje projekt przygotowany przez prawników oraz lekarzy z Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci. Proponują „testament życia”, w którym każdy zaznaczałby, jak należy z nim postępować, gdy utraci świadomość. Decyzja byłaby przechowywana w centralnym rejestrze i wiążąca dla lekarza. Pomysł – wobec galimatiasu prawnego – potrzebny, otwierający też kolejne pola do dyskusji. Zwłaszcza w jednym miejscu. Projekt definiuje bowiem wreszcie prawnie pojęcie uporczywej terapii (o której krytycznie mówił choćby Jan Paweł II), dodając jednak, że nie obejmuje ona „podstawowych zabiegów pielęgnacyjnych, łagodzenia bólu oraz karmienia i nawadniania, o ile nie służą dobru pacjenta”.
No właśnie. Umierający świadomie człowiek odmawia czasem pokarmu (Jan Paweł II zabronił zakładania mu sondy pokarmowej). Jak jednak lekarz bez mojego udziału może ocenić, czy karmienie służy w tej chwili mojemu szeroko pojętemu dobru, czy nie służy? Niech mnie więc leczą, gdy będzie co leczyć, gdy będę umierał – niech pozwolą mi godnie umrzeć a nie reanimują bez końca, ale chcę też, by kwestie odżywiania (jak i całej reszty podstawowej pielęgnacji) były uznane za niedyskutowalne minimum. Po to składam jasne oświadczenie, by nie zostawiać uchylonych furtek („o ile służy to dobru pacjenta, o ile nie pogłębia to jego cierpienia”), przez które – gdy będę nieświadomy – wejdzie sędzia Wood, wzruszy się moim losem i dojdzie do wniosku, że już wystraczy tego karmienia, bo on na moim miejscu już by nie chciał tak żyć. Gdy zaś będę miał siłę protestować, uzna to „przypadkowe wokalizacje”, po czym zagłodzi na śmierć.
Sporządzę więc testament życia, dysponując, że nie życzę sobie uporczywej terapii. Zaznaczę też, że domagam się pielęgnacji i odżywiania do samego końca, choć wiem, że czasem dożylne nawadnianie i żywienie przez sondę to koszmar. Nie zrobię tego dla siebie, to będzie mój ostatni gest troski o tych, co zostają. By w sytuacji, w której wszyscy chodzą po etycznym polu minowym, nikt nigdy nie musiał później odpowiadać za to, że nieświadomie przekroczył jakąś granicę, uchybił mojej godności albo choć o sekundę przyspieszył moją śmierć.
Traf chciał, że niemal w tym samym czasie brytyjskie media donosiły o sukcesie prof. Adriana Owena, który wraz z zespołem z Uniwersytetu Ontario dowiódł, że 39-letni Scott Routley pozostający od 12 lat w stanie wegetatywnym wcale w nim nie jest, może bowiem odpowiadać w myślach na zadawane mu pytania (lekarze umieścili go w rezonansie magnetycznym, pytali, a w ramach odpowiedzi kazali myśleć o czynnościach pobudzających określone obszary mózgu, np. o ruchu). Routley poinformował w ten sposób otoczenie, że nie czuje bólu.
Stan wegetatywny, kiedy człowiek jest przytomny (otwiera i zamyka oczy, sam trawi i oddycha), ale trwale pozbawiony świadomości, i stan terminalny (taki, w którym człowiek nieuchronnie umiera), to jedne z najtrudniejszych wyzwań, przed jakimi stoi współczesna bioetyka, zmuszana do coraz większego wysiłku przez medycynę. Nad łóżkami chorych dochodzi do formalnoprawnych przepychanek. Gdy chory nie ma świadomości, lekarz próbuje uzgodnić coś z rodziną albo – znam takie przypadki – bojąc się, że zostanie przez owych bliskich pozwany, kontynuuje do „oporu” tzw. uporczywą terapię, czyli „leczenie”, które nie leczy, przedłuża tylko agonię. Tu uwaga: uporczywa terapia nie ma nic wspólnego z eutanazją, do której dojdzie w przypadku pani „J”. Nieszarpanie się z człowiekiem, po którego śmierć już przyszła, nie ma nic wspólnego z aktywnym przywoływaniem śmierci do kogoś, kto bardzo cierpi.
Jakieś rozwiązanie tego pogłębiającego cierpienie węzła daje projekt przygotowany przez prawników oraz lekarzy z Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci. Proponują „testament życia”, w którym każdy zaznaczałby, jak należy z nim postępować, gdy utraci świadomość. Decyzja byłaby przechowywana w centralnym rejestrze i wiążąca dla lekarza. Pomysł – wobec galimatiasu prawnego – potrzebny, otwierający też kolejne pola do dyskusji. Zwłaszcza w jednym miejscu. Projekt definiuje bowiem wreszcie prawnie pojęcie uporczywej terapii (o której krytycznie mówił choćby Jan Paweł II), dodając jednak, że nie obejmuje ona „podstawowych zabiegów pielęgnacyjnych, łagodzenia bólu oraz karmienia i nawadniania, o ile nie służą dobru pacjenta”.
No właśnie. Umierający świadomie człowiek odmawia czasem pokarmu (Jan Paweł II zabronił zakładania mu sondy pokarmowej). Jak jednak lekarz bez mojego udziału może ocenić, czy karmienie służy w tej chwili mojemu szeroko pojętemu dobru, czy nie służy? Niech mnie więc leczą, gdy będzie co leczyć, gdy będę umierał – niech pozwolą mi godnie umrzeć a nie reanimują bez końca, ale chcę też, by kwestie odżywiania (jak i całej reszty podstawowej pielęgnacji) były uznane za niedyskutowalne minimum. Po to składam jasne oświadczenie, by nie zostawiać uchylonych furtek („o ile służy to dobru pacjenta, o ile nie pogłębia to jego cierpienia”), przez które – gdy będę nieświadomy – wejdzie sędzia Wood, wzruszy się moim losem i dojdzie do wniosku, że już wystraczy tego karmienia, bo on na moim miejscu już by nie chciał tak żyć. Gdy zaś będę miał siłę protestować, uzna to „przypadkowe wokalizacje”, po czym zagłodzi na śmierć.
Sporządzę więc testament życia, dysponując, że nie życzę sobie uporczywej terapii. Zaznaczę też, że domagam się pielęgnacji i odżywiania do samego końca, choć wiem, że czasem dożylne nawadnianie i żywienie przez sondę to koszmar. Nie zrobię tego dla siebie, to będzie mój ostatni gest troski o tych, co zostają. By w sytuacji, w której wszyscy chodzą po etycznym polu minowym, nikt nigdy nie musiał później odpowiadać za to, że nieświadomie przekroczył jakąś granicę, uchybił mojej godności albo choć o sekundę przyspieszył moją śmierć.
Więcej możesz przeczytać w 48/2012 wydaniu tygodnika e-Wprost .
Archiwalne wydania Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Komentarze
Pozdrawiam pana gorąco.
Do zobaczenia w przyszłości,
Mam wrażenie, że katolik w ogóle nie ma prawa mieć sfery osobistej – bo FIRMA rości sobie prawo do regulowania ludzkich decyzji w każdym szczególe. Pojęcia FIRMA używam świadomie. Nie chodzi mi przecież o pojedyncze osoby, chodzi o korporację pod nazwą KRK. Korporacja ta zwykle funkcjonuje w społeczeństwie jak walec drogowy – starając się tłamsić wszystko na swojej drodze. FIRMA myśli doktryną i ma na wszystko gotową odpowiedź, którą w dodatku chce narzucić całemu światu.
Działa przy tym niezawodny mechanizm: każda krytyka FIRMY (jako całości) natychmiast wywołuje ostrą reakcję tzw. szeregowych katolików, którzy wołają, że czują się obrażeni... jako jednostki, czyli jako ludzie szczerze wierzący i wyznający swoją „wiarę”. Jednak w istocie nie chodzi o nic osobistego, tylko o ideologię FIRMY. Katolicy wydają się tych dwóch rzeczy programowo nie rozróżniać.
Dalej: szerzenie ideologii FIRMY jest celem, który uświęca środki, co widać doskonale na przykładzie postępowania HappyDay w stosunku do mnie. Nabuzowani reprezentanci FIRMY w ogóle nie są w stanie ze mną normalnie rozmawiać, oni po prostu starają mi się „sprzedać” swoją ideologię i traktują mnie jak potencjalnego klienta. Rozumiem, że to co chcą mi „sprzedać” to w ich pojęciu najwyższe szczęście (zatem zapewne nie znają innego?), ale ja nie życzę sobie być „nawracana”.
Nie jestem w stanie normalnie rozmawiać również z kimś, kto zaczepia mnie na forum i indaguje, czy nie sądzę, że osoba dokonująca aborcji jest mordercą. Tak postąpił np. Mirek. Właśnie takie osoby (a nie katolików w ogóle) nazywam cyborgami, bo są po prostu jak nakręcone zabawki. I wbrew zapewnieniom nie widzę w nich nic ludzkiego.
Kilka miesięcy temu poruszyła tę kwestię minister Joanna Mucha,podważając sens wszczepiania endoprotezy stawów biodrowych u 80-latków.
Stare przysłowie pszczół mówi:punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.Łatwe ferowanie wyroków odbywa się do czasu,gdy owym 80-latkiem okazuje się osobista mamusia czy babcia.Wtedy pojawia się myśl,często oburzenie: jak to,trzeba ratować zdrowie,życie.Niewątpliwie w związku ze starzeniem sie społeczeństwa,rozwojem nowych,wymagających jednak duzych nakładów finansowych sposobów leczenia,skala problemu będzie narastać.Obecnie sytuacja ludzi starszych w Polsce jest nie do pozazdroszczenia.Otrzymują w wiekszości głodowe emerytury,wszędzie stawiani są w roli upierdliwych petentów ,którzy ciągle czegoś chcą i o zgrozo! chorują.Są pominięci,bo są słabymi konsumentami,klientami,gdyż mają mało środków finansowych.Co najwyżej uśmiechnie się do nich pani z telewizora z klejem do protez.
Doskonale\"zagospodarował\"ich ojciec Tadeusz,
gdyż przywrócił tej grupie osób podmiotowość i poczucie wspólnoty.Przypomniał,że mają ważną broń-głos wyborczy.
Nie zapominajmy o tym,że my też będziemy starzy (oby).Opieka nad przewlekle chorą osobą jest trudna i nierzadko przekracza siły.Daleka jestem od powiedzenia choćby jednego złego słowa na temat osób oddających bliskich do zakładu opiekuńczo-leczniczego.Opieka nad chorym przewlekle jest wyrazem miłości ,czułości i oddania,a często po prostu heroizmem.I powiedzmy szczerze po prostu obowiązkiem.