Imperium uratowane. Księżna Cambridge, która spędziła trzy noce w szpitalu z powodu wymiotów, w asyście męża i fotoreporterów wróciła do domu. Brytyjskie media dały w tych dniach popis „dziennikarstwa kryzysowego”, pokazując, jak uszyć palto, mając w domu jedynie ściereczkę. Twarde newsy były dwa – księżna jest w ciąży i jest jej niedobrze. Wszyscy, łącznie z BBC, natychmiast odpalili jednak serwisy o Williamie i Kate, o królewskich ciążach i następcach tronu, ściągnięto specjalistów od mdłości, poproszono czytelniczki, by dzieliły się doświadczeniami, sporządzono też poradniki, jak mądrze wymiotować. Cóż było robić dalej? Publikować zdjęcia szpitalnych okien? W środę udało się złapać wychodzącego ze szpitala księcia Williama. Jego fotografię gazety przedrukowały z tym samym podpisem: „Ten uśmiech mówi: Kate czuje się lepiej”. Gdy ze szpitala wyszła Kate, jej zdjęcie podpisywano (co za zawodowa rozpacz): „Ten uśmiech mówi: czuję się lepiej, dziękuję wszystkim”.
Zawsze byłem pełen podziwu dla profesjonalizmu brytyjskich kolegów, znanych z tego, że potrafią przygotować się na nieuniknione (patrz komórki dokumentujące na bieżąco życie znanych osób, tak by w chwili tragedii - jak było z księżną Dianą – natychmiast zalać gazety i anteny gotowymi wspomnieniowymi programami). Ktoś pewnie rozplanował też więc z głową dwie opcje – Kate jest w ciąży oraz Kate nie może zajść w ciążę, przygotowując stosowne materiały i telefony do ekspertów.
Nie mogę też jednak się nadziwić, jak przy tej okazji w stadnym pędzie złamali wszystkie standardy etyki i zdrowego rozsądku. Jeszcze kilka miesięcy temu zgodnie psioczyli na tych, którzy ukradli młodej parze jej prywatność, dziś sami latają z wywieszonym językiem za strzępem emocji na książęcych twarzach i snują rozważania o tym, czy księżna „zwija się teraz w kłębek bezpieczna na swojej sofie w Kensington Palace”. Rozumiem narodową radość, ale to nie naród jest w ciąży, lecz pewna młoda kobieta, którą właśnie zaczyna osaczać mechanizm dokładnie ten sam, który usunął z tego świata księżną Dianę. Lud – twierdząc, że dobre intencje dają mu do tego prawo – najpierw będzie uprawiał na księżnej emocjonalny stalking, a później przeniesie to na jej dzieci.Ta powszechna okołociążowa radość znakomicie obnażyła też hipokryzję mediów (i części społeczeństwa). W kraju, w którym usuwanie ciąży jest legalne do 24. tygodnia, dziecko poniżej tego wieku to „tkanka ciążowa”, nie człowiek. Księżna jest podobno w 11.-12. tygodniu. Dlaczego więc teraz wszyscy mówią nagle z tak niewzruszonym przekonaniem o książęcym „dziecku”? Jak jeden mąż – wybierają mu imię, planują karierę, zwolennik szerokiego dostępu do aborcji Barack Obama dzwoni z gratulacjami? Kim więc jest ów sprawca porannych wymiotów – księciem (księżniczką), przyszłym zwierzchnikiem Kościoła Anglii i Commonwealth czy płodem? Postępowcy tak się zapomnieli w radosnym stadnym pędzie, że znów spotkali się z naturalnym instynktem, który każe człowiekowi mieć szacunek do nowego życia, odkąd ono zaistnieje. Na własnej skórze przekonali się (oby), jak chore jest ustalanie granic, które rozdzielają „nie ludzki” etap egzystencji od „ludzkiego” .
W miarę uważnie śledzę brytyjskie media, ale autorefleksji jak dotąd nie udało mi się w nich wyłapać. Piszę to z bólem, bo wychowałem się na nich, a to nie jest przyjemne dla młodzieńca (he, he), który widzi, jak mistrz, który stąpał twardo po ziemi, nagle zaczyna snuć opowieści o księżniczkach i smokach. Tak gwałtowny zwrot w stronę emocji to kapitulacja, uznanie, że nie ma się w gębie języka, by mówić o życiu. Ani o śmierci. BBC zakontraktowało właśnie sześcioodcinkowy serial komediowy o klinice, w której chorzy ludzie popełniają tzw. wspomagane samobójstwa.
Na miejscu księstwa Cambridge wydałbym każde pieniądze, by obecność w takich mediach ograniczyć do absolutnego minimum. Zapłacić cenę rezygnacji z miłości tłumów, ale dla siebie, dla swoich dzieci ocalić choć skrawek normalnego życia.
PS Samobójstwo pielęgniarki, która dała się nabrać dzwoniącym do szpitala dowcipnisiom, a następnie została zaszczuta przez media, pokazuje, że jeśli od czasu śmierci Diany coś się zmieniło, to tylko na gorsze.
Zawsze byłem pełen podziwu dla profesjonalizmu brytyjskich kolegów, znanych z tego, że potrafią przygotować się na nieuniknione (patrz komórki dokumentujące na bieżąco życie znanych osób, tak by w chwili tragedii - jak było z księżną Dianą – natychmiast zalać gazety i anteny gotowymi wspomnieniowymi programami). Ktoś pewnie rozplanował też więc z głową dwie opcje – Kate jest w ciąży oraz Kate nie może zajść w ciążę, przygotowując stosowne materiały i telefony do ekspertów.
Nie mogę też jednak się nadziwić, jak przy tej okazji w stadnym pędzie złamali wszystkie standardy etyki i zdrowego rozsądku. Jeszcze kilka miesięcy temu zgodnie psioczyli na tych, którzy ukradli młodej parze jej prywatność, dziś sami latają z wywieszonym językiem za strzępem emocji na książęcych twarzach i snują rozważania o tym, czy księżna „zwija się teraz w kłębek bezpieczna na swojej sofie w Kensington Palace”. Rozumiem narodową radość, ale to nie naród jest w ciąży, lecz pewna młoda kobieta, którą właśnie zaczyna osaczać mechanizm dokładnie ten sam, który usunął z tego świata księżną Dianę. Lud – twierdząc, że dobre intencje dają mu do tego prawo – najpierw będzie uprawiał na księżnej emocjonalny stalking, a później przeniesie to na jej dzieci.Ta powszechna okołociążowa radość znakomicie obnażyła też hipokryzję mediów (i części społeczeństwa). W kraju, w którym usuwanie ciąży jest legalne do 24. tygodnia, dziecko poniżej tego wieku to „tkanka ciążowa”, nie człowiek. Księżna jest podobno w 11.-12. tygodniu. Dlaczego więc teraz wszyscy mówią nagle z tak niewzruszonym przekonaniem o książęcym „dziecku”? Jak jeden mąż – wybierają mu imię, planują karierę, zwolennik szerokiego dostępu do aborcji Barack Obama dzwoni z gratulacjami? Kim więc jest ów sprawca porannych wymiotów – księciem (księżniczką), przyszłym zwierzchnikiem Kościoła Anglii i Commonwealth czy płodem? Postępowcy tak się zapomnieli w radosnym stadnym pędzie, że znów spotkali się z naturalnym instynktem, który każe człowiekowi mieć szacunek do nowego życia, odkąd ono zaistnieje. Na własnej skórze przekonali się (oby), jak chore jest ustalanie granic, które rozdzielają „nie ludzki” etap egzystencji od „ludzkiego” .
W miarę uważnie śledzę brytyjskie media, ale autorefleksji jak dotąd nie udało mi się w nich wyłapać. Piszę to z bólem, bo wychowałem się na nich, a to nie jest przyjemne dla młodzieńca (he, he), który widzi, jak mistrz, który stąpał twardo po ziemi, nagle zaczyna snuć opowieści o księżniczkach i smokach. Tak gwałtowny zwrot w stronę emocji to kapitulacja, uznanie, że nie ma się w gębie języka, by mówić o życiu. Ani o śmierci. BBC zakontraktowało właśnie sześcioodcinkowy serial komediowy o klinice, w której chorzy ludzie popełniają tzw. wspomagane samobójstwa.
Na miejscu księstwa Cambridge wydałbym każde pieniądze, by obecność w takich mediach ograniczyć do absolutnego minimum. Zapłacić cenę rezygnacji z miłości tłumów, ale dla siebie, dla swoich dzieci ocalić choć skrawek normalnego życia.
PS Samobójstwo pielęgniarki, która dała się nabrać dzwoniącym do szpitala dowcipnisiom, a następnie została zaszczuta przez media, pokazuje, że jeśli od czasu śmierci Diany coś się zmieniło, to tylko na gorsze.
Więcej możesz przeczytać w 50/2012 wydaniu tygodnika e-Wprost .
Archiwalne wydania Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Komentarze
w łonie matki jest jeszcze płodem.
W kwestii chrztu poronionych płodów KRK nakazuje chrzcić wszystko co żyje – pod takim właśnie warunkiem. Jeśli zakłada się, że płód nie żyje, należy użyć formuły warunkowej: „Jeżeli żyjesz, ja ciebie chrzczę...” i tak dalej. Szkopuł w tym, że „etyka katolicka” zakazuje usunięcia płodu dopóki jest wyczuwalne choćby najsłabsze tętno (tak właśnie zrobili lekarze w Galway w przypadku Savity).
A zatem poronić „wolno” TYLKO martwy płód. To znaczy, że FIRMA w praktyce odmawia „łaski życia wiecznego” (cokolwiek by to miało znaczyć) niedonoszonemu płodowi, który przychodzi na świat martwy – równocześnie nakazując, aby żywy na świat nie przychodził!
Nie jest to, wbrew pozorom, sprawa błaha. Postawę kleru wobec chrzczenia noworodków ilustruje przypadek młodego księdza, który „uczestniczył” w porodzie swojej partnerki, wydobył martwe dziecko i ochrzcił je... ZANIM wezwał pogotowie do dziewczyny. Zapewne takie – moim skromnym zdaniem nieludzkie – podejście do sprawy wpojono mu w seminarium? Chrzest jest dla FIRMY NIESŁYCHANIE istotny, nawet bardziej istotny niż ratowanie ludzkiego życia.
Podsumowując: FIRMA ma tu problem etyczny, o jakim normalnemu człowiekowi się nie śniło. Ale to przecież FIRMA narzuca własną wersję „etyki” normalnym ludziom. A zatem FIRMA prędzej czy później będzie musiała z tym problemem się zmierzyć. Nie zazdroszczę! Bo przecież w końcu będą musieli jednak sięgnąć po ten, no, aplikator dopochwowy.
Brawo dla autora!
A w ogóle Anglicy to naród morderców – nie to, co katolicka Irlandia o której pisał w zeszłym tygodniu. W Irlandii ustawa całkowicie zabrania aborcji, zatem jest cacy, choćby nawet i nie było. To nic, że w Irlandii RZECZYWIŚCIE doszło do śmierci. To nic, że w Anglii dziecko imperium i jego matka mają się dobrze. Hołownia zaczął felieton od medialnej sensacji, jak zwykle przywalił mediom (kalając własne gniazdo?), a skończył – jak zawsze w obłąkanej doktrynie KRK – na wirtualnej inspekcji zawartości cudzej macicy w aspekcie katolickiego szariatu. Jak widać dla zażartego katolika istnieje tylko jeden temat i wszystkie drogi prowadzą do... macicy.
Dodam bystre „podsumowanie” katolicyzmu zapożyczone od Terry’ego Eagletona: nawet jeśli nie mają racji to i tak mają rację. Naturalnie we własnym pojęciu ;)