Prawo do dumy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Lustracja oznacza powrót do normalności
Dopiero dziesięć lat po odzyskaniu niepodległości i odbudowaniu demokracji uruchomiony został proces ujawniania pracowników i współpracowników służb specjalnych Polski Ludowej, czyli lustracja. Termin ten wszedł na stałe do języka politycznego Trzeciej Rzeczypospolitej.

Według jednej z definicji lustracja to "1) procedura sprawdzania przez upoważnione organy państwowe kandydatów na najwyższe stanowiska państwowe związana z wymogami bezpieczeństwa państwa; 2) ujawnianie osób, które świadomie i tajnie współdziałały z ogniwami operacyjnymi lub śledczymi organami bezpieczeństwa państwa w charakterze tajnego informatora lub pomocnika przy operacyjnym zdobywaniu informacji" (Andrzej Krupa, "Prawie biała księga polskiej sceny politycznej", Warszawa 1997 r.). Problem jednak nie ma charakteru sporu językowego. W krajach uwolnionych od szczególnego rodzaju totalitarnej dyktatury, będącej formą zorganizowanej ideologii, zbrodniczej utopii, w dodatku narzuconej przemocą z zewnątrz, która przez wiele lat opierała się przede wszystkim na terrorze, przemocy, kłamstwach i prowokacjach organizowanych przez bardzo rozbudowane służby specjalne, lustracja wydaje się oczywistością. I chociaż - co do znudzenia powtarzają komuniści i co ma stanowić w ich przekonaniu poważną okoliczność łagodzącą - w Polsce nawet w okresie szalejącego stalinizmu skala i charakter terroru, a tym samym wpływ służb specjalnych na losy mieszkańców, były nieco mniejsze niż w pozostałych krajach obozu socjalistycznego, zwłaszcza na Węgrzech (tu dodatkowym czynnikiem była psychopatyczna osobowość M?ty?sa R?kosiego), to jednak był to i tak wpływ bardzo silny, decydujący, z reguły przesądzający o zbrodniczym charakterze systemu. Ale lustracja oznacza nie tylko ujawnienie agenturalnych powiązań i uniemożliwienie agentom zajmowania najwyższych stanowisk w III RP. Oznacza coś więcej niż symboliczne przekreślenie komunistycznego dziedzictwa, rozliczenie ponurego okresu w naszej historii. To także odejście od dokonywania symbolicznych jedynie gestów. To właśnie - przeprowadzanie operacji na symbolach - zarzucali antykomunistycznym marzycielom zwolennicy uprawiania polityki w obszarach społecznej i ekonomicznej rzeczywistości. Nie chcę stosować w tym miejscu łatwej i powierzchownej krytyki politycznego realizmu przeciwstawianego szlachetnemu idealizmowi i przywoływać słów znanej piosenki Krzysztofa Kelusa, że "co drugi volksdeutsch był realpolitik". Lustracja jest dobrym przykładem zerwania, a przynajmniej poważnego osłabienia zbyt wielu powiązań pomiędzy III Rzecząpospolitą i Polską Ludową. Zdaniem olbrzymiej większości elit III RP, mimo zasługujących na szacunek wysiłków zwolenników legalizmu i nie przedawnionych praw prezydenta i rządu w Londynie, niemożliwe było przyjęcie, choćby na jeden dzień, legalnej i obowiązującej nieprzerwanie od 1935 r. konstytucji kwietniowej, podobnie jak niemożliwe było przyjęcie w 1918 r. Konstytucji 3 Maja. Powstająca w 1989 r. III Rzeczpospolita mogła się zdobyć jedynie na piękny gest zaproszenia z honorami należnymi głowie państwa prezydenta RP in exile Ryszarda Kaczorowskiego, który 22 grudnia na zamku w Warszawie przekazał wywiezione we wrześniu 1939 r. i przechowywane w Londynie insygnia II Rzeczypospolitej wybranemu w demokratycznych wyborach prezydentowi III RP Lechowi Wałęsie. "2 września 1939 r. prezydent Rzeczypospolitej opuścił Warszawę. Prezydent Rzeczypospolitej jest znów na zamku" - powiedział wówczas Lech Wałęsa. Nawet to symboliczne "przekreślenie" PRL spotkało się z protestami bardzo jeszcze wówczas słabych postkomunistów, którzy z najwyższą niechęcią odnoszą się do samej nazwy III Rzeczpospolita, gdyż, jak trafnie pisze wybitny historyk Andrzej Paczkowski, ich zdaniem, "... ma to oznaczać, że okres 1944-1989 traktowany jest jako "czarna dziura" w narodowych dziejach. Proponowano więc, aby zachować ciągłość "numeracji" i przekształcone państwo nazwać "IV Rzeczpospolita", a "trójkę" pozostawić na określenie jej poprzedniczki" (Andrzej Paczkowski, "Od sfałszowanego zwycięstwa do prawdziwej klęski", Kraków 1999 r.). I ten wymiar lustracji - jako ważny element rozliczenia się z dziedzictwem komunizmu, jako próba podjęcia problematyki nie przezwyciężonej, a coraz bardziej odległej, zakłamanej lub zmistyfikowanej przeszłości - napotyka na największy opór nie tylko ludzi i środowisk bezpośrednio nią zagrożonych, co jest zrozumiałe, ale obrońców swoich komunistycznych biografii, naiwnych moralistów, hipokrytów wszelkiej maści bądź ciągle istniejącej kategorii ludzi, których Lenin w okresie umacniania się władzy bolszewików w Rosji trafnie określił jako pożytecznych idiotów, a Stalin nazwał poputczikami. Jest rzeczą interesującą, że w latach 1989-1991 przeciwnicy lustracji w sposób przekonujący twierdzili, iż jest ona konieczna, ale najpierw trzeba załatwić inne ważniejsze sprawy, przede wszystkim ekonomiczne, że na lustrację jeszcze nie czas. Dziś ci sami ludzie z tą samą pewnością siebie twierdzą, że na lustrację jest za późno, że byłaby dobra, a nawet niezbędna w latach 1989-1991, ale po dziesięciu latach niepodległej Polski mamy do załatwiania sprawy znacznie ważniejsze, przede wszystkim ekonomiczne. Ten rodzaj argumentacji przejdzie na trwałe do historii obłudy w najnowszych dziejach Polski. Po raz pierwszy projekt ustawy lustracyjnej zgłosiłem w Sejmie X kadencji w maju 1991 r. w formie poprawki do ordynacji wyborczej, zakładającej ujawnienie przez MSW tajnych współpracowników komunistycznych służb specjalnych na listach kandydatów do Sejmu i Senatu. Została ona odrzucona olbrzymią większością głosów, wśród przeważających opinii, że jej przyjęcie byłoby zagrożeniem dla demokracji i wolności w Polsce. Ale już w lipcu tego samego roku Senat przyjął w zasadzie zgodną z moją poprawką uchwałę wzywającą ministra spraw wewnętrznych do sprawdzenia kandydatów startujących w zbliżających się wyborach parlamentarnych. Przedstawiciele MSW, MON i UOP zgodnie wówczas twierdzili, że uchwały tej nie można zrealizować "z uwagi na przeszkody prawne". Lustracja jest atakowana nie tylko jako odwracająca uwagę od ważniejszych ekonomicznych i społecznych problemów, lecz także jako przejaw prymitywnego antykomunizmu, działanie niezgodne z chrześcijańską miłością i wybaczaniem, wręcz jako przejaw polowania na czarownice. Wreszcie jako tępy, mściwy, ślepy odwet ludzi nie biorących pod uwagę całej złożoności dramatycznych wyborów i decyzji o współpracy z komunistycznymi służbami specjalnymi, podejmowanych często w sytuacjach trudnych, nie poddających się jednoznacznej ocenie. Andrzej Szczypiorski - jeden z bardziej aktywnych przeciwników nie tylko lustracji, ale w ogóle przezwyciężenia komunistycznego dziedzictwa, sformułował absurdalny, ale dość często powtarzany w dyskusjach dotyczących czasów PRL pogląd, że "każdy człowiek ma prawo do dumy". Bardzo trafnie skomentował to jeden z najwybitniejszych publicystów drugiego obiegu, przedwcześnie zmarły Jan Walc: "Jestem w tej sprawie skrajnie odmiennego zdania. Myślę, że jeden ma, a drugi nie ma i chyba to jednak zależy od tego, co się w życiu robiło" (Jan Walc, "Ja tu tylko sprzątam", Warszawa 1995 r.). W sposób wręcz histeryczny reagował na wszelkie próby uruchomienia lustracji polityczny zwolennik postkomunistów Aleksander Małachowski, oskarżający prawicę już nie tylko o zaściankowość, obskurantyzm i ksenofobię, lecz także o chęć budowania obozów koncentracyjnych i tzw. biały bolszewizm, ostatnio był nawet uprzejmy zapowiedzieć swoją śmierć z rąk prawicowych siepaczy. W wywiadzie udzielonym Włodzimierzowi Boleckiemu wielki pisarz i wybitny antykomunista Gustaw Herling-Grudziński tak mówił o antylustracyjnym szale Małachowskiego: "Zapytałeś wicemarszałka Sejmu Aleksandra Małachowskiego, dlaczego w polskim Sejmie nie uchwalono dokumentu, który byłby jednoznacznie moralnie, politycznie, historycznie i prawnie oceną systemu komunistycznego. Tak jak to zrobili Czesi. I na to Małachowski powiedział, moim zdaniem zupełnie niepoczytalnie, że jeżeli tego nie zrobiono, jeżeli nie podjęto takiej uchwały jak w Czechach, to znaczy, że nie można było tego zrobić. Co to jest za odpowiedź? To jest zupełny nonsens. To było to minimum, które Czesi zrobili i które każdy mógł zrobić" ("Gry małych graczy", "Rzeczpospolita" z 13 sierpnia 1994 r.). Taką samą uchwałę jak czeska Sejm Rzeczypospolitej uchwalił dopiero 18 czerwca 1998 r.


Gdyby ustawy lustracyjnej nie było, osoby szkalowane i zniesławiane przez różnego rodzaju frustratów, charakteropatów, paranoików itp. pozostawałyby bez możliwości obrony swojej godności

Jest bez wątpienia wiele racji w moralnej argumentacji przeciwników lustracji, a zwłaszcza w skomplikowanych, często istotnie dramatycznych, wymuszonych szantażem lub słabością decyzjach podejmowanych w warunkach policyjnego państwa. Ale podobnie dramatyczne były decyzje ludzi w czasach Generalnej Guberni, w stosunku do których nikt nie proponuje taryfy ulgowej. Nikt też nie musi piastować najwyższych stanowisk w państwie. Do tych bowiem osób ogranicza się w zasadzie proces lustracji. I co być może decydujące - ostatnie lustracyjne pikniki posłów KPN-Ojczyzna pokazują niezbicie, do czego prowadzi brak ustawy lustracyjnej. Gdyby jej nie było, osoby szkalowane i zniesławiane przez różnego rodzaju frustratów, charakteropatów, paranoików itp. pozostawałyby bez możliwości obrony swojej godności. W tym miejscu chciałbym podziękować mediom za spontaniczny bojkot konferencji prasowej pp. Karwowskiego i Słomki, ograniczającej się do całkowicie gołosłownych oskarżeń wobec kolejnych posłów i mającej w sobie coś z wylewania pomyj. Co gorsza, odwoływanie się w sprawach tego rodzaju jest wyłącznie stratą czasu i pieniędzy. Od dawna bowiem mamy stan bardzo głębokiej zapaści wymiaru sprawiedliwości, jakąś swoistą mieszaninę zwalczania własnego państwa, złej woli, nieudolności, prowokowania opinii publicznej i nieodpowiedzialności. Lustracja ma w Polsce złą tradycję. Fatalnie zaciążyło na niej wykonanie uchwały sejmowej z 28 maja 1992 r., zobowiązującej ministra spraw wewnętrznych do ujawnienia tajnych współpracowników UB i SB. Zamiast tego ówczesny szef MSW Antoni Macierewicz ogłosił listę tzw. zasobów archiwalnych MSW, w opinii publicznej osoby umieszczone na tej liście były ipso facto uznawane za tajnych współpracowników. W dodatku sam Macierewicz początkowo twierdził, że nie wszystkie osoby na tej liście to tajni współpracownicy i nawet postulował uruchomienie procedury weryfikacyjnej, co w tamtych warunkach było raczej nierealne, a wobec wyrządzonej krzywdy byłoby zabiegiem i tak grubo spóźnionym. Na pytanie, co wobec konieczności wykonania uchwały Sejmu powinien uczynić, odpowiadam - ujawnić listę absolutnie pewnych agentów i pracowników UB i SB, co do których pracy lub współpracy posiadałby niezbite, absolutnie pewne, niepodważalne dowody. Zdumiewające jest milczenie w całej sprawie zasłużonego obrońcy w procesach politycznych PRL i bardzo uczciwego człowieka - mecenasa Jana Olszewskiego. Wreszcie po dziesięciu latach wolnej Polski, po bolesnych doświadczeniach związanych z fatalną lustracją Macierewicza i groteskowymi wyczynami jego spóźnionych naśladowców, znajdujemy się w miejscu, które między innymi nasi sąsiedzi - Czesi, Niemcy, Litwini - mają już dawno za sobą. Trudno - jest coś widocznie głębszego w polskiej mentalności, przejawiającego się w zmarnowanych zwycięstwach, ale równocześnie w braku wojen religijnych i jakichkolwiek radykalnych ruchów społecznych czy politycznych. Na co uwagę zwracali myśliciele polityczni już w XIX w., na przykład Zygmunt Krasiński, ubolewając nad tym, że wojen religijnych nie było w Polsce nie z powodów tolerancji, ale po prostu dlatego, że "nikt tak naprawdę głęboko w nic nie wierzył". Myślę, że nieprzypadkowo "okrągły stół" zorganizowano właśnie w Polsce, gdyż doskonale pasuje do naszej mentalności. Nie udało się pierwszym rządom III RP uchronić archiwów PRL, bezsilnie przyglądaliśmy się, jak SB paliła i wynosiła bezcenne dokumenty. Nie potrafiliśmy - jak Czesi - w jedną noc otoczyć wojskiem budynki SB i nie wpuścić tam więcej ludzi, których racją istnienia było uniemożliwienie powstania niepodległej Polski. Doprowadziliśmy do tego, że świadomość młodego pokolenia nadal w znacznym stopniu kształtują ci sami ludzie, którzy przez wiele lat obsługiwali komunistyczną kadzielnicę kłamstwa. Lewicowy "okrągły stół" trafnie zdiagnozował Ryszard Bugaj: "Nie widać dziś nadziei na "złożenie" społecznej lewicy z podmiotów istniejących i jakoś już ukształtowanych. Na pewno nie sposób też powtórzyć (z lepszym rezultatem) drogi, którą podążała Unia Pracy - budowania lewicy ponad historycznymi podziałami, gdyż na końcu tej drogi czeka nadal SLD" (R. Bugaj, "Rygiel, kłopoty Unii Pracy", "Rzeczpospolita", nr 90 z 1999 r.). Jest to jeszcze jedna mistyfikacja i jednoczenie się postkomunistów samych z sobą, w czym niedościgłymi mistrzami zawsze byli ich starsi bracia - komuniści. Chodzi też najpewniej o niezapłacenie długów. Jeszcze jedna oszukańcza transformacja na koszt Polski. Równocześnie nasila się atakowanie AWS przez marginalne grupki politycznego planktonu, widzącego swoją jedyną rację istnienia w złudnej nadziei, że po zniszczeniu AWS zajmą jej miejsce. Do nich z niewiadomych powodów dołączył ostatnio Jarosław Kaczyński, nie przebierając w słowach w ataku na rząd Jerzego Buzka: "Ten rząd zasłużył sobie na nazwę rząd KPP, to znaczy "kompromitacja polskiej prawicy". Jeśli nie zostanie zmieniony, to na tę nazwę zasłuży sobie AWS" ("Ten rząd trzeba zmienić", "Nowe Państwo", nr 13 z 1999 r.). Sekunduje mu coraz aktywniejsza w złej sprawie Jadwiga Staniszkis, pisząc: "Żałuję, że przyczyniałam się do powrotu "Solidarności" do polskiej polityki... Premier Buzek ponosi kolosalną odpowiedzialność, nie mam ani jednego ciepłego słowa dla premiera w tej chwili... Reformy te pogłębiły negatywne mechanizmy... nie były w tym momencie tak potrzebne i nie zostały dopracowane. Koszty ich wprowadzenia blokują możliwość zrobienia czegokolwiek innego" (J. Staniszkis, "Nie mam dobrego słowa", "Rzeczpospolita" z 9-10 kwietnia 1999 r.). Jakże inaczej na tym tle wygląda Gustaw Herling-Grudziński: "Denerwuje mnie kręcenie nosem, że Buzek tego lub tamtego nie zrobił, a to czy tamto mógłby rozegrać lepiej. Nie zapominajmy, że prawica w przeciwieństwie do postkomunistów nie miała zbyt wielu okazji do rządzenia. Trzeba mieć do Buzka zaufanie. Ja to zaufanie mam" ("Jałtańskie łoże", "Wprost", nr 27 z 1998 r.). Słuchając Kaczyńskiego, dodatkowo najwyraźniej obezwładnionego ideą walki z Hanną Suchocką w związku z "inwigilacją partii prawicowych", wczytując się w wywody p. Staniszkis, oglądając lustracyjne występy pp. Słomki i Karwowskiego, czytając wzruszające teksty w "Trybunie" o "barbarzyństwach NATO w Kosowie", oglądając kolejne dziwowisko w osobie zajadłego we wrogości do NATO Waldemara Łysiaka, doskonale zresztą do "Trybuny" pasującego, dowiadując się, że kandydatem "narodowej" partii ma być gen. Tadeusz Wilecki, można tylko wyrazić cichą satysfakcję, że jest jeszcze prawicowa koalicja najsilniejszych stronnictw - Akcja Wyborcza Solidarność. Twardo broniąca Polski przed coraz bardziej zajadłymi postkomunistami, szaleńcami, frustratami. I nie wydaje się, by w przyszłości pojawił się na prawicy lepszy niż AWS pomysł polityczny. 


Więcej możesz przeczytać w 21/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.