Syndrom Giulianiego

Syndrom Giulianiego

Dodano:   /  Zmieniono: 
W Polsce nie lekarzy jest najwięcej - jak sądził Stańczyk - lecz specjalistów od prawa karnego
Przy ochoczym zaangażowaniu mediów czy to z sejmowych trybun, czy za pośrednictwem różnych sondaży prezentują oni swoje "jedynie słuszne" i skuteczne pomysły na szybkie wybawienie nas ze szponów zła i przestępczości.

Na owe "zbawcze" pomysły, podobnie jak na większość spraw w naszym kraju, panują przejściowe mody. Przed kilku laty "nosiło się" utyskiwania, że kodeks karny łagodniej karze zabór pojazdu mechanicznego w celu jego krótkotrwałego użycia niż jego kradzież, co miało się niby przyczyniać do wzrostu liczby tych ostatnich. Zrównano więc sankcje za oba czyny, tymczasem liczba skradzionych pojazdów jak rosła, tak rośnie i wygląda na to, że owa "zbawcza" regulacja nie uratowała przed kradzieżą ani jednego auta. Zawsze ? la mode jest narzekanie na "zbyt liberalny" nowy kodeks - w niektórych kręgach w charakterze szalika klubowego "nosi się" postulat powrotu do dziewiętnastowiecznych regulacji dotyczących tzw. pornografii. Hitem wiosennego sezonu 1999 r. jest domaganie się, by w wypadku przyłapania "za kółkiem" nietrzeźwego kierowcy w krótkich abcugach konfiskować mu pojazd, którym się poruszał. No i wkrótce nie będziemy mieć nietrzeźwych za kierownicą! Może burmistrz Giuliani w Nowym Jorku, możemy przecież i my! Nikt z nas nie ma ochoty zginąć pod kołami pojazdu pijanego pirata. Nie zwalnia nas to jednak z obowiązku zachowania rozsądku. Nie ma przestępstw lepszych i gorszych, a tym bardziej szczególnych, które mogłyby być traktowane "ekstraordynaryjnie". Niemiło jest być przejechanym, ale równie niemiło jest być zatłuczonym pseudobaseballową pałą i w tym sensie nie ma różnicy między tymi dwoma przestępstwami. Dla sprawców obu z nich kodeks karny przewiduje jednolity system kar i środków karnych: pozbawienie wolności, ograniczenie wolności, grzywnę i tzw. kary dodatkowe (dziś zwane środkami karnymi, na przykład pozbawienie prawa jazdy). Jeśli pijany kierowca (powyżej 0,5 promila C2H5OH we krwi) spowodował wypadek, którego ofiara poniosła śmierć lub doznała ciężkich uszkodzeń ciała, może wylądować za kratkami nawet na osiem lat i pożegnać się z prawem jazdy na lat dziesięć. Jeśli ofiara doznała lżejszych obrażeń, za kratki może on trafić na trzy lata, a z "prawkiem" pożegnać się nawet na dziesięć lat. Mało? Karę pozbawienia wolności w uzasadnionych wypadkach można wprawdzie zawiesić (gdy obrażenia są lekkie, postępowanie można nawet warunkowo umorzyć), wtedy jednak na sprawcę nakłada się wiele konsekwencji finansowych, w tym na przykład grzywnę do 360 tys. zł. Mało?! I wszystko to w ramach istniejącego systemu kar. Po co więc wymyślać nowe? Nie są one zresztą wcale takie nowe. Jeśli spojrzymy na sprawę racjonalnie i bez fascynowania się stertą poruszającego się na kołach polakierowanego żelastwa zwanego samochodem, jego przepadek byłby po prostu grzywną w wysokości aktualnej wartości rynkowej owego wehikułu. Grzywna zaś, jak każda kara, powinna zależeć od "ciężaru" czynu (w tym wypadku - rozmiarów szkody, stopnia upojenia, winy itp.), a nie od tego, jakim pojazdem porusza się sprawca. Jedziesz starym maluchem, płacisz 2 tys. zł, jedziesz nowym mercedesem - 200 tys. zł. Toć to nonsens! A co robić z kierowcami prowadzącymi pojazd nie będący ich własnością? Nie odbierać? Jedziesz swoim - płacisz grzywnę (czyli zabierają ci go), jedziesz cudzym - nie płacisz (bo nic ci nie mogą zabrać). Tu zresztą można opatentować prosty pomysł: z alkoholowej imprezy wracamy autem kolegi, zaś on - naszym. I po strachu. Odbierać? Biada firmom leasingowym, sprzedającym na raty, właścicielom przedsiębiorstw przewozowych, którzy za kierownicą scanii posadzili kierowcę o niezbyt silnej woli. Biada okradzionemu, jeśli złodziej z radości po udanym "skoku" walnął sobie kilka piwek. Jak to zresztą miałoby się do zasad sędziowskiej swobody przy wymiarze kary i co by powiedzieli na to w Strasburgu? Na dyskusję z podnoszonym często argumentem, że samochód jest w tym wypadku "narzędziem przestępstwa", szkoda po prostu czasu. W okresie stanu wojennego niektóre (na szczęście nieliczne) sądy orzekały wprawdzie przepadek samochodów, którymi przewożono "bibułę", można mieć jednak nadzieję, że to myślenie "se ne wrati". Na podobnej zasadzie złodziejowi powinno się uciąć rękę, czytającemu cudze listy wykłuć oczy, a i sprawca zgwałcenia nie wykręciłby się od wyostrzonego kozika. Dajmy więc spokój głupstwom, a głupstwem jest postulat orzekania przepadku samochodu w związku z jego "wypadkowym" prowadzeniem w stanie nietrzeźwości. Istniejące instrumentarium prawnokarne całkowicie wystarcza zarówno do represji, jak i do prewencji. Trzeba je tylko stosować.


Hitem sezonu wiosennego jest postulat konfiskaty samochodu po stwierdzeniu nietrzeźwości kierowcy

Bardziej złożony jest natomiast problem "bezwypadkowego" prowadzenia pojazdu po użyciu alkoholu. Nie do zaakceptowania jest bowiem obecny stan normatywny, gdzie do jednego worka - w postaci wspólnej ławy obwinionych w kolegiach ds. wykroczeń - wrzucono kierującego hulajnogą po wypiciu małego piwa i kierującego tirem po wypiciu litra wódki. Mimo że pierwszy nie jest groźny dla nikogo, zaś drugi śmiertelnie groźny dla wszystkich, sankcja przewidziana dla obu przez kodeks wykroczeń jest praktycznie taka sama (pierwszy ryzykuje dwa miesiące aresztu, drugi - trzy, obaj zaś grzywnę do 5 tys. zł i utratę prawa jazdy na okres od sześciu miesięcy do trzech lat). Jeśli z naddatkiem wystarczy to w wypadku hulajnogowicza, dla tirowca może się okazać mało. W cywilizowanym motoryzacyjnie świecie sprawa jest prosta. Powąchałeś jedynie korek, nikt nie ma do ciebie żadnej pretensji (Rada Europy zaleca tu granicę 0,4 promila, choć w wielu ustawodawstwach wewnętrznych granica ta jest wyższa, czasami nawet do 0,8 promila), opróżniłeś całą butelkę (co z reguły określa się na poziomie sporo powyżej promila), czeka cię poważna odpowiedzialność karna. Ba! Ale co począć w Polsce, gdzie - według badań sprzed kilku lat - spośród "pozytywnie zalkomatyzowanych" przez policję kierowców zawartością alkoholu poniżej 0,5 promila "poszczycić się" mogło zaledwie kilka procent, zaś przeciętny wskaźnik ich "naładowania" wynosił 1,5 promila na głowę? Gdyby więc uznać za przestępstwo (a nie jedynie za wykroczenie, jak obecnie) bezwypadkowe prowadzenie pojazdu nawet przy stosunkowo znacznym stężeniu alkoholu we krwi sprawcy, oznaczałoby to dla polskich sądów, lekką ręką licząc, 50-60 tys. nowych spraw. A to przy ich obecnej kondycji oznaczałoby, że trzeba by po prostu zamknąć cały interes na kłódkę. I o tym trzeba poważnie pomyśleć, a nie wyskakiwać z niewydarzonymi pomysłami. Czy zresztą ich autorzy choć przez chwilę pomyśleli, kto na przykład zajmowałby się magazynowaniem skonfiskowanych samochodów i ich sprzedażą? I jaką sytuację kryminogenno- korupcyjną zafundowalibyśmy sobie, gdyby faktyczna decyzja o tym, kto straci samochód, zależała od policjanta z patrolu drogowego? A burmistrz Giuliani? Gdzie Rzym, gdzie Krym! Biorąc pod uwagę zamożność społeczeństwa, utrata samochodu dla przeciętnego nowojorczyka - możliwa zresztą dopiero po stwierdzeniu znacznego stopnia upojenia, czyli grubo powyżej 1,5 promila, co się w Polsce dyskretnie przemilcza - jest nieszczęściem porównywalnym u nas z utratą roweru. A zresztą, czy naprawdę wszystko, co wymyślą w Nowym Jorku, musi być u licha mądre?

Więcej możesz przeczytać w 21/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.