Bitwa o rynek

Dodano:   /  Zmieniono: 
Warszawa kontra Bruksela
Różnice interesów powodują, że konflikty w Unii Europejskiej były, są i będą. Polityka unii na przykład wobec rolnictwa jest scentralizowana, a produkcja wielu artykułów ściśle określona. Dlatego należy oczekiwać twardych negocjacji o podział rynku - twierdzi Andrzej Olechowski, b. minister spraw zagranicznych i jeden z negocjatorów układu stowarzyszeniowego Polski z UE. - Unia to zinstytucjonalizowany system sprzeczności między branżami, sektorami, regionami i państwami. Nie tak dawno temu francuskie kanonierki strzelały do hiszpańskich kutrów - mówi Jacek Saryusz-Wolski, rektor Kolegium Europejskiego w Natolinie.

Do czasu przystąpienia Polski do unii nasze stosunki handlowe z Brukselą reguluje układ stowarzyszeniowy. Jeżeli chcemy chronić rynek przed konkurencją z Unii Europejskiej, możemy to zrobić pod warunkiem, że będziemy postępować zgodnie z uzgodnionymi procedurami. - Nie możemy stawiać UE przed faktem dokonanym: najpierw podejmując decyzję, a dopiero potem rozpoczynając rozmowy o jej konsekwencjach - twierdzi Danuta Hübner, b. sekretarz Komitetu Integracji Europejskiej. W marcu 1999 r. Polska wprowadziła 35-procentowe cło (dotychczas pobierano 9 proc.) na jogurty sprowadzane z państw piętnastki. Motywowano to potrzebą ochrony rodzimych producentów. Zdaniem Nico Wegtera, rzecznika prasowego komisarza Hansa van den Broeka, było to niezgodne z zapisami układu stowarzyszeniowego i zasadą, że nie podnosi się cła na towary objęte preferencjami. Między Warszawą a Brukselą rozpoczęła się wojna na argumenty. "Mamy prawo - na mocy układu stowarzyszeniowego - wycofywać preferencje i podnosić cła, gdy zagrożony jest interes krajowych producentów" - przekonywali polscy negocjatorzy. Reakcja Brukseli może świadczyć o dużym znaczeniu naszego rynku, gdyż w innym wypadku nie zareagowałaby tak nerwowo. Przedstawiciele unii twierdzili, że kondycja polskich producentów jogurtów jest dobra i nie ma podstaw do wprowadzania barier ochronnych. Najlepszym dowodem są - ich zdaniem - dobre wyniki i rosnące zyski spółki Danone. Strona polska argumentowała, że rezultaty finansowe jednej firmy nie mogą być reprezentatywne dla całej branży i trzeba chronić interesy małych rodzimych przedsiębiorstw. Ich rentowność gwałtownie spadła na skutek dużego importu jogurtów z państw UE. Brukselscy urzędnicy nie negowali faktu, że w latach 1996-1998 import jogurtów do Polski z państw UE zwiększył się z 526 t do 31 tys. ton, czyli pięćdziesięciokrotnie. Stało się to m.in. za sprawą firmy Zott, producenta jogurtu "Jogobella". Jednocześnie przedstawiciele UE podkreślali, że w ostatnim okresie polski rynek zdecydowanie się powiększył i można na nim sprzedać już prawie 200 tys. t jogurtów rocznie. Według Brukseli, jest więc miejsce zarówno dla krajowych, jak i zagranicznych producentów, dlatego wprowadzanie barier celnych nie ma racjonalnego uzasadnienia. Oczywiście istota jogurtowej wojny nie polega na wymianie argumentów między obu stronami. Ważniejsze są konsekwencje tego sporu. Komisja Europejska zażądała przedstawienia konkretnych wyliczeń, z których wynikałoby, że polscy producenci jogurtów ponoszą straty z powodu nadmiernego importu. Niestety, silniejszy partner ma znacznie większe możliwości odwetu. Komisja Europejska mogłaby na przykład wstrzymać rozmowy na temat wzajemnej liberalizacji handlu artykułami rolno-spożywczymi. Oznaczałoby to ograniczenie dostępu polskich produktów do unijnego rynku, a konsekwencje najbardziej odczuliby producenci i eksporterzy wiśni, truskawek, czarnej porzeczki i malin. Przeciwnicy integracji twierdzą, że wszystkie polsko-unijne "wojny" wywoływane są przez Brukselę tylko po to, by wyeliminować lub co najmniej poważnie ograniczyć dostęp naszych towarów na rynek piętnastki. Wyraziciele takich opinii zapominają o istotnej kwestii: ani traktaty rzymskie, ani traktat z Maastricht nie mówiły o likwidacji konkurencji. Idea stworzenia wspólnego rynku europejskiego nie oznacza, że hiszpańskie wina nie będą rywalizowały z włoskimi, a niemieckie samochody nie będą wypierane przez francuskie. Nie ma więc żadnych przeszkód, by do tej rywalizacji nie włączyły się polskie produkty. Pod jednym warunkiem: nie tylko ich cena powinna być atrakcyjna, lecz muszą także spełniać wszystkie unijne standardy jakości i higieny. UE chroni własnych producentów przed konkurencją z zewnątrz, wprowadzając m.in. wiele norm jakościowych, które muszą być spełnione, nim dany produkt zostanie dopuszczony do sprzedaży w krajach piętnastki. W 1999 r. Komisja Europejska zakwestionowała jakość grzybów importowanych z Polski, Litwy, Rumunii, Ukrainy i Białorusi, a więc państw, które najbardziej odczuły skutki katastrofy w Czernobylu. Unijni eksperci twierdzą, że radioaktywność kurek i prawdziwków dostarczanych do Niemiec, Austrii i Francji wielokrotnie przekracza 600 bekereli na kilogram. Czy Bruksela zdecyduje się na wprowadzenie zakazu importu grzybów? Jeżeli tak się stanie, trudno będzie się doszukiwać w tej decyzji dyskryminowania polskich produktów. Tym bardziej że nawet nasi eksperci przyznają, iż poziom radioaktywności polskich grzybów przekracza ustalone normy.


Jacek Saryusz-Wolski
rektor Kolegium
Europejskiego w Natolinie

W historii stosunków Polski z Unią Europejską było wiele wojenek handlowych. Są to normalne konflikty polegające na sprzeczności interesów. Podobne zdarzały się w przeszłości w ramach UE i w jej stosunkach z partnerami z zewnątrz. Spory najczęściej dotyczą produktów rolnych. Ponadto skala protekcji po obu stronach jest duża, stopień otwarcia i integracji rynków niewielki, a instrumentów ochronnych, jakimi obie strony dysponują, bardzo dużo. Każda ze stron próbuje interpretować postanowienia układu stowarzyszeniowego na swoją korzyść. W ostateczności można się uciec do arbitrażu lub retorsji, ale przy tak dużym udziale państw UE w naszych obrotach handlowych, a relatywnie niewielkim znaczeniu naszego eksportu w bilansie unii, retorsje tamtej strony są o wiele dotkliwsze. W większości wypadków konflikty dotyczą oskarżeń o dumping naszych wyrobów. Unia wielokrotnie zarzucała nam eksport towarów poniżej kosztów produkcji. Równocześnie stosuje ona subsydia, które są bardzo silnym i skutecznym instrumentem promowania eksportu, a przez stronę polską traktowane są jako nieuczciwa konkurencja. Objęcie naszego państwa wspólną polityką rolną zaraz po wstąpieniu do UE zlikwidowałoby te konflikty. Wspólna polityka handlowa należy do najstarszych unijnych polityk i w tej dziedzinie UE dysponuje najlepszymi specjalistami w skali światowej. Nie ukrywam, że Bruksela przewyższa nas pod tym względem.

Przykład polskich mleczarni potwierdza obiegową opinię, że Komisja Europejska bardzo szybko odbiera koncesje, nakłada cła antydumpingowe, znacznie wolniej przychodzi jej natomiast likwidowanie barier ograniczających dostęp do unijnego rynku. Prawie trzynaście miesięcy musiały czekać polskie mleczarnie na cofnięcie embarga na dostawy swoich przetworów do państw piętnastki. Ponowny dostęp do europejskiego rynku został jednak poważnie ograniczony - prawo eksportowania uzyskało jedynie pięć zakładów. Jesienią 1997 r., kiedy wprowadzono zakaz eksportu przetworów mlecznych z Polski, prawie 100 z 4000 mleczarni dostarczało swoje produkty do unijnych sklepów. Teraz Bruksela określiła nie tylko liczbę mleczarni, ale także limity eksportowe: 5700 t serów, 6440 t mleka w proszku, prawie 2400 t masła. Jest to niewiele, jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że roczna produkcja serów w Polsce wynosi 160 tys. t, zaś zapasy przekraczają 41 tys. t. Oprócz złej jakości naszych wyrobów mlecznych jest jeszcze druga przyczyna konfliktu, zdecydowanie słabiej nagłaśniana przez obie strony. W państwach UE notuje się dużą - sięgającą 16 proc. - nadprodukcję mleka i jego przetworów. Równocześnie dopłaty do produkcji mleka i jego przetworów wynoszą 4 mld euro rocznie (dzięki temu unijne produkty są tańsze niż polskie). Wiele konfliktów wybuchało po tym, gdy unia zarzuciła państwom eksportującym towary do krajów piętnastki stosowanie dumpingu, czyli sprzedaż produktów poniżej kosztów wytwarzania. Sformułowanie takiego oskarżenia jest podstawą do wprowadzenia ceł antydumpingowych. W pierwszym kwartale 1999 r. Bruksela zainteresowała się importem z Polski i kilku innych państw Europy Wschodniej i Środkowej płyt pilśniowych i sznurka. Brukselskich biurokratów nie przekonały argumenty polskich firm, że niższa cena jest efektem redukcji kosztów produkcji, dzięki zastosowaniu nowej technologii. Sankcje nie dotkną jednak wszystkich polskich producentów w takim samym stopniu. Bruksela wprowadziła zróżnicowane cła - od 7 proc. do ponad 22 proc. - wobec poszczególnych przedsiębiorstw. Trudno znaleźć racjonalne uzasadnienie takiej decyzji, gdyż nie ma większego zróżnicowania cen między polskimi producentami. "Wszyscy dotują wydobycie węgla, tylko niektórzy bardziej to ukrywają" - twierdzi Jerzy Markowski, b. wiceminister gospodarki odpowiedzialny za restrukturyzację górnictwa. W 1998 r. Komisja Europejska ukarała Hiszpanię i Niemcy (dotacje do górnictwa wynoszą w tym kraju 4,5 mld euro rocznie) za dotowanie wydobycia węgla. Anglicy, aby utrzymać istniejące kopalnie, zawiesili program rozwoju energetyki oparty na gazie ziemnym. Tylko w 1998 r. Czesi wydali 4,5 mld koron na likwidację swoich kopalń. Unijni eksperci szacują, że w Polsce dopłaty do węgla eksportowanego do państw piętnastki wynoszą ok. 450 mln USD rocznie. Restrukturyzacja europejskiego górnictwa jest jednym z najbardziej drażliwych unijnych problemów. W ostatnich dziesięciu latach zatrudnienie w kopalniach piętnastki zmniejszyło się z 400 tys. do 100 tys. osób, a wydobycie spadło o połowę (z 200 mln ton do 100 mln ton rocznie). Oskarżenie Polski o stosowanie w handlu węglem cen dumpingowych pojawiło się w chwili rozpoczęcia dyskusji nad umorzeniem długów naszych kopalń. Na skutek skargi Wielkiej Brytanii wysłannicy Komisji Europejskiej sprawdzali, ile kosztuje wydobycie w Polsce tony węgla. Węglokoks, największy eksporter polskiego węgla, sprzedaje go w Rotterdamie po 41 USD za tonę. Brytyjczycy twierdzili, że cena jest zaniżona o 12 USD, m.in. dlatego, że kopalnie nie płacą podatków, mają zaległości wobec ZUS, dostawców i kooperantów. Eksperci Komisji Europejskiej twierdzą, że Bruksela ma wystarczająco argumentów, by rozpocząć postępowanie antydumpingowe, ponieważ Polska łamie zobowiązania przyjęte w układzie stowarzyszeniowym z 1991 r. Dwa lata temu minął termin dostosowania się Polski do zasad równej konkurencji w wydobyciu i eksporcie węgla do państw piętnastki. Polska zobowiązała się do zaprzestania niezgodnych z europejskim prawem form dotowania kopalń. Rząd zadeklarował, że będzie pomagał tylko tym kopalniom, które przedstawią realny program naprawczy pozwalający im na przywrócenie rentowności w ciągu trzech-pięciu lat. W rzeczywistości - zdaniem Brukseli - pieniądze polskiego podatnika służą do finansowania bieżących strat wszystkich kopalń. 1 stycznia 2000 r. zlikwidowane zostaną cła na importowane z UE wyroby hutnicze. W ten sposób zniknie jedna z ostatnich gałęzi gospodarki, wobec której prowadzono protekcyjną politykę. Od chwili podpisania układu stowarzyszeniowego wiadomo było, że restrukturyzacja hutnictwa będzie jednym z największych problemów w naszych negocjacjach z Brukselą. Po wielu latach dyskusji wypracowano wreszcie program restrukturyzacji polskiego hutnictwa. Do 2010 r. nie zmieni się wielkość produkcji, natomiast zdecydowanie zmieni się jej profil. Huty będą produkowały m.in. blachy dla producentów samochodów, które dzisiaj są najbardziej poszukiwane na rynku. Nie zmiana profilu produkcji wywoływała jednak najwięcej emocji i sporów. Do 2010 r. z hutnictwa będzie musiało odejść prawie 40 tys. osób. Prawie 20 tys. z nich znajdzie zatrudnienie w nowych spółkach, powstałych z majątku restrukturyzowanych hut. Niewielka liczba przejdzie w tym czasie na emeryturę (ok. 6 proc.); reszta będzie musiała skorzystać z osłon socjalnych i funduszy na przekwalifikowanie zawodowe. Istnieją jednak poważne rozbieżności między polskimi i unijnymi negocjatorami. Strona polska zadeklarowała, że pod presją Brukseli nie zmieni swojego stanowiska, zaś urzędnicy UE przekonują, iż polski program jest zbyt optymistyczny. Przede wszystkim zawyżone są możliwości sprzedaży wyrobów polskich hut. Zdaniem unijnych ekspertów, są one zbyt zacofane technologicznie, by zaspokoić popyt wewnętrzny i produkować na eksport. Dominuje pogląd, że nasze huty będą mogły się utrzymać jedynie w wyniku protekcjonistycznej polityki i pomocy państwa, na to zaś Bruksela nie chce się zgodzić. Jedynym lekarstwem jest szybka prywatyzacja. Rządowy program zakłada, że nastąpi to już w 2001 r.; Bruksela nie podziela tego optymizmu. Niektórzy polscy i unijni eksperci uważają, że w najbliższych latach sprzeczności interesów mogą narastać, ale będzie to świadczyć o tym, iż zbliża się chwila naszego wstąpienia do UE. Ważne jest, by ewentualne konflikty załatwiane były szybko i z korzyścią dla naszej gospodarki.
Więcej możesz przeczytać w 22/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.