Sztuczne serce

Dodano:   /  Zmieniono: 
Uznawszy swoją chwilową porażkę w bezusterkowym tworzeniu istot żywych, człowiek z tym większym zapałem ruszył inną drogą, nad którą unosi się nęcąca woń atrybutów boskości
Z klonowaniem mamy przejściowe problemy, a w każdym razie entuzjazm dla tej techniki nieco zmalał od czasu, kiedy okazało się, że owca Dolly jest genetycznie w wieku swojej matki. Do tej pory niektórzy z nas mogli sobie wyobrażać naiwnie, że jeszcze trochę, a naklonują sobie pełno swoich malutkich replik, które potem będą rosły, wiernie odtwarzając nasz rozum oraz powielając w nieskończoność nasz czar osobisty i urodę. Jeszcze inni mogli marzyć o stworzeniu od nowa siebie samego, tylko w ulepszonym wydaniu - mądrzejszym i szczęśliwszym. Takim, na które będzie przyjemnie patrzeć, jak - będąc naszym nowym wcieleniem - nie popełnia tak głupich błędów jak my, przeżywając zatem radosne dzieciństwo, spokojną młodość i pełną dojrzałych wyborów dorosłość. Owca Dolly trochę nam popsuła zabawę. Bo co to za frajda przyglądać się klonowi skazanemu na tak samo szybkie zestarzenie się jak my? Owszem, będzie można się przeglądać jak w lustrze, tylko widok może być taki, że odechce nam się patrzeć. Ledwie człowiek poczuł się nareszcie jako istota obdarzona atrybutami boskimi, zdolna do tworzenia innych istot na swój obraz i podobieństwo, a już musi się zaznajamiać z najsmutniejszą stroną tych atrybutów, mianowicie z uczuciem, jakiego zapewne doznaje czasami Bóg, kiedy zapoznaje się z widokiem swoich "klonów". Tyle włożył w ich stworzenie pracy, wiary, nadziei i miłości, a tu bez przerwy wyskakują jakieś nieprzewidziane usterki. Niby to coraz sprawniejsze, zdrowsze, bogatsze, a nawet w porywach roztropniejsze, ale ciągle jakieś takie brzydkie, pomarszczone, pokręcone i zgorzkniałe. Tak, jakby w genach miały już od początku zapisany bliższy koniec, niż mogłoby wyglądać na pierwszy rzut oka. Jak Dolly. Uznawszy swoją chwilową porażkę w bezusterkowym tworzeniu istot żywych, człowiek z tym większym zapałem ruszył inną drogą, nad którą unosi się nęcąca woń atrybutów boskości. Próbuje tworzyć istoty martwe, ale wyglądające i reagujące jak żywe. W dodatku człowiek może zaprogramować ich zachowanie, jak mu się spodoba, więc poczucie mocy i panowania nad stworzoną przez siebie rzeczywistością sięga zenitu. Prasa doniosła o najnowszym sukcesie firmy Sony. Sukces ten waży 1,4 kg, bateria starcza mu na półtorej godziny, jego cena wynosi ok. 10 tys. zł, a od 1 czerwca tego roku można go było kupować - tylko za pośrednictwem Internetu i tylko w Japonii i USA - w liczbie ograniczonej do 5 tys. egzemplarzy. Cena nie okazała się odstraszająca. 1 czerwca w ciągu dwudziestu minut sprzedano połowę oferty: 2500 egzemplarzy. Pora przyjrzeć się, co też stanowiło obiekt tak niesłychanego pożądania w skali nieomal planetarnej. Obiektem tym był niewielki piesek Aibo. Wstaje on i siada, obraca głowę w stronę, z której nadchodzą dźwięki, nastawia pyszczek, kiedy pan rzuca mu piłkę i bawi się nią przednimi łapkami. Kiedy go popieścić, kładzie się ochoczo na grzbiecie i wystawia brzuch do karesów jeszcze bardziej wyrafinowanych. Jak żywy. No właśnie, tylko że on nie jest żywy. Aibo to skrócona forma nazwy "Artificial Intelligence RoBOt" ("robot o sztucznej inteligencji"). W łapach, głowie i korpusie ma pełno czujników, kamerę i sieć elementów elektronicznych stanowiących ekwiwalent całego komputera. Można go także "wychowywać" i "tresować" dzięki umieszczonemu w nim programowi komputerowemu, który modyfikuje zachowanie Aibo w zależności od tego, czy otrzymuje on sygnały świadczące o zadowoleniu właściciela i jego pochwałach, czy też o dezaprobacie i przyganach. W komentarzach prasowych można przeczytać, że sztuczny piesek należy do kategorii "robotów rozrywkowych" i że jego powodzenie może otworzyć nadzwyczajne perspektywy przed nową gałęzią produkcji. Brzmi to zachęcająco, chociaż może trochę niepokoić użycie w tym kontekście terminu "rozrywka", ponieważ chodzi tu o dość wierne odtwarzanie relacji z istotą naprawdę żywą, a w szczególności o staranną imitację wyrażania przez nią i wobec niej emocji oraz poddawania jej zabiegom wychowawczym. Japończycy już kiedyś rzucili na rynek zabawkę, która pełniła podobne funkcje: tamagochi. Wymagała ona częstych reakcji typu "opiekuńczego" i twierdzono, że w ten sposób wyrabia poczucie odpowiedzialności. Tymczasem było dokładnie przeciwnie - i to samo zastrzeżenie dotyczy Aibo. Dlaczego? Dlatego, że jednak nikt nie daje się ponieść iluzji aż tak, by przestać sobie zdawać sprawę, iż ma do czynienia z materią nieożywioną, której tak naprawdę nic się nie stanie, jeżeli przez trzy dni będzie się zapominać o zmienieniu jej pieluszki czy nawet nakarmieniu. Jeżeli więc czegoś można się nauczyć z dłuższego obcowania z tamagochi czy Aibo, to w pierwszej kolejności tego, że niedbałość i niefrasobliwość w opiekowaniu się całkowicie zależną od siebie istotą nie przynosi żadnych realnych konsekwencji. Strach pomyśleć, co będzie, jeśli choć część nabywców przeniesie postawy wyuczone w świecie robotów na swoje dzieci - tak jak część dzisiejszych dzieci przenosi na realne otoczenie postawy wyuczone w świecie gier komputerowych.

Więcej możesz przeczytać w 25/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.