NOWA EUROPA

Dodano:   /  Zmieniono: 
Następstwa wojny o Kosowo wykraczają daleko poza raporty generałów NATO o skuteczności bombardowań
Pojawiła się wreszcie nadzieja na ostateczną likwidację bałkańskiej "wylęgarni wojen". Trwająca od 1991 r. seria kryzysów na Bałkanach okazała się dla europejskich polityków trudnym egzaminem. Dopiero bitwa o Kosowo sprawiła, że zaczynają oni rozumieć, iż integrujący się kontynent nie kończy się na Wiedniu czy Warszawie. Wnioskiem z przyspieszonego "bałkańskiego kursu" jest coraz powszechniejsza świadomość konieczności przyjęcia przez Europę odpowiedzialności za nią samą. W obliczu kryzysu w Kosowie Unia Europejska konsekwentnie, choć małymi krokami, stara się wypracować wspólną politykę zagraniczną i obronną.

Drodzy rodacy, życzę wam szczęśliwego pokoju" - to pierwsze słowa jugosłowiańskiego prezydenta Slobodana Milo?sevicia, wypowiedziane w przemówieniu telewizyjnym po jedenastu tygodniach jego wojny z resztą świata. Milo?sević uznał wycofanie armii z Kosowa i poddanie się kontroli oddziałów KFOR za sukces: "Mamy najlepsze wojsko i najlepsze siły bezpieczeństwa na świecie, gdyż są one nierozerwalnie złączone z ludem (...), nie oddały Kosowa oraz obroniły suwerenność i integralność Jugosławii". To jednak tylko rozpaczliwa próba ratowania twarzy, nie mogąca przesłonić rozmiarów klęski. Jugosłowiański przywódca próbuje się kreować na narodowego bohatera, ale Serbowie są zmęczeni i sfrustrowani. Fala nacjonalistycznej euforii opada. Niedługo padną pytania o odpowiedzialność za zniszczenia i cywilizacyjną degradację państwa. Tym bardziej że prezydent Clinton oświadczył bez ogródek, iż Serbia nie będzie mogła uczestniczyć w żadnym programie odbudowy, dopóty władzę w Belgradzie sprawuje Milo?sević. Amerykanie najchętniej ujrzeliby go przed trybunałem haskim, lecz na razie będą się musieli pogodzić z tym, że zachowa władzę, pozostawiając sprawę przyszłości Serbii jej mieszkańcom. Brytyjski premier Tony Blair określił odwrót Serbów jako "zwycięstwo cywilizacji" i "sukces dobra nad złem", a przy okazji przypomniał, że wielu zwątpiło już w utrzymanie jedności sojuszniczej dziewiętnastki. Bill Clinton ocenił, że "NATO wyszło z Kosowa tak silne i zwarte jak nigdy dotychczas". Główny ciężar akcji wojskowej - podobnie jak w czasie operacji w Bośni - wzięli na siebie Amerykanie. Tym razem jednak zaangażowanie Europy było znacznie większe. Niektórzy obserwatorzy za nieformalnego koordynatora działań sojuszu uznali wręcz Tony?ego Blaira. Do rozwiązania "kosowskiego węzła gordyjskiego" przyczynił się wysłannik UE, fiński prezydent Martti Ahtisaari. Z kolei to, że ramy porozumienia opracowano już na majowym szczycie G8 w Bonn, dało też pole do popisu wyjątkowo aktywnej dyplomacji niemieckiej. Niemieckim przywódcom - kanclerzowi Gerhardowi Schröderowi i ministrowi spraw zagranicznych Joschce Fischerowi - udało się wreszcie wprowadzić Niemcy na salony wielkiej światowej polityki. Tandem Schrö- der-Fischer wygrał wojnę o Kosowo dla Kosowian na kilku frontach: doprowadził do ustępstw Milo?sevicia, do ustępstw Rosjan, którzy odrzucali interwencję NATO, a dziś godzą się na uczestnictwo sojuszu w bałkańskiej misji, do ustępstw Amerykanów, którzy "wrócili" pod skrzydła ONZ, wreszcie - pokonał antagonistów w szeregach własnej, różowo-zielonej koalicji rządowej. To ostatnie nie było wcale proste, gdyż programowo pacyfistyczni Zieloni domagali się zmiany kursu kierownictwa partii nawet za cenę rozpadu gabinetu. Przede wszystkim jednak Bonn stało się ogniwem, które połączyło rozbieżne interesy Waszyngtonu i Moskwy. Na Bałkanach zamilkły syreny ostrzegające przed nalotami, ale do faktycznego zakończenia kryzysu jest jeszcze daleko. Na razie nie określono przyszłego statusu Kosowa, które - choć formalnie pozostaje częścią Jugosławii - faktycznie stanie się obszarem pod międzynarodowym protektoratem. Wiadomo, że Armia Wyzwolenia Kosowa powinna zostać rozbrojona, ale w praktyce przekonanie partyzantów będzie trudne. Zresztą kłopoty mogą oni sprawiać także później, już jako bardzo radykalna organizacja polityczna. Problemem wciąż pozostaje stanowisko Rosji, dla której udział w akcji pokojowej to kwestia prestiżu. Właśnie dlatego pierwsze oddziały rosyjskie pospieszyły do Serbii, zanim jeszcze granicę przekroczyli żołnierze NATO. Jak zwykle jednym z ważnych argumentów w dialogu "reszty świata" z Moskwą są pieniądze. Utrzymanie kontyngentu wojsk rosyjskich będzie kosztowało 150 mln dolarów rocznie, a państwowa kasa świeci pustkami. Mimo wszystko za sukces należy uznać to, że sprzeciwiająca się akcji w Jugosławii Rosja nie zdecydowała się na zerwanie dialogu z Zachodem. "Na początku operacji NATO optymiści przepowiadali drugą zimną wojnę, pesymiści - trzecią wojnę światową. Poza pewnym ochłodzeniem nie nastąpiło ani jedno, ani drugie" - powiedział Strobe Talbott, zastępca sekretarza stanu USA. Jeszcze dosadniej określiła to gazeta "Siegodnia", która swój artykuł o zakończeniu akcji w Kosowie zatytułowała: "Rosja przegrała bałkańską wojnę". Paradoksalnie można powiedzieć, że nic tak nie przyspieszyło procesu zrastania się Europy jak etniczne czystki Milo?sevicia i interwencja USA. Podczas jedenastu tygodni amerykańskich nalotów na Bałkany Unia Europejska przyjęła budzącą wcześniej wiele kontrowersji Agendę 2000 - projekt finansowych ram dalszego funkcjonowania wspólnoty, przemówiła wspólnym głosem w sprawie polityki międzynarodowej, porozumiała się w kwestii utworzenia urzędu "ministra spraw zagranicznych" Unii Europejskiej oraz wcielenia do struktur UE "zbrojnego ramienia NATO" - Unii Zachodnioeuropejskiej. Wszystko to znajdzie odzwierciedlenie w polityce międzynarodowej nowego tysiąclecia. Stary Kontynent z roli podopiecznego wuja Sama przeobraża się w partnera i kreatora polityki. Liderzy europejskiej piętnastki w przyjętej podczas szczytu w Kolonii "Deklaracji o umocnieniu wspólnej europejskiej polityki w zakresie bezpieczeństwa i obrony" stwierdzili, że jeśli Unia Europejska chce być partnerem dla Amerykanów, musi mieć "zdolność do samodzielnego działania, wspartą wiarygodnymi siłami zbrojnymi, oraz polityczne możliwości do podjęcia decyzji o ich użyciu". Mimo tej pozornej zgodności, Francji, Niemcom i Wielkiej Brytanii, wspieranym przez kraje Beneluksu, Hiszpanię i Portugalię, nie udało się przekonać pozostałych partnerów, by w przyjętych dokumentach wyjść poza zapobieganie konfliktom i rozwiązywanie kryzysów. Państwa neutralne - Austria, Finlandia, Irlandia, Szwecja - i sceptycznie nastawiona Dania nie dopuściły do pełnego wchłonięcia przez Unię Europejską Unii Zachodnioeuropejskiej, istniejącej od 1954 r. organizacji polityczno-wojskowej, nie odgrywającej do tej pory żadnej istotnej roli w transatlantyckim systemie bezpieczeństwa. 11 maja podczas sesji tej organizacji w Bremie wstępnie uzgodniono, że rządy europejskie chcą w przyszłości położyć kres istnieniu obok siebie trzech organizacji - NATO, UE oraz UZE - i pragną umocnić swe interesy w NATO, zapewniając sobie większy wpływ na decyzje podejmowane w sojuszu. Obecny przewodniczący Unii Zachodnioeuropejskiej, niemiecki minister obrony Rudolf Scharping, uznał, że Europa "uczyniła znaczny krok do przodu" na drodze do własnej tożsamości w dziedzinie bezpieczeństwa i obrony. Podkreślając, że niezależna europejska polityka obronna nie będzie konkurencyjna w stosunku do NATO, lecz umocni sojusz, Scharping stwierdził, iż praktyczna integracja UZE z Unią Europejską nastąpi do 2001 r. Bardziej sceptyczny był belgijski minister obrony Jean-Paul Poncelet, który oświadczył, że jedyna europejska organizacja obronna "popełniła samobójstwo wskutek bezczynności wobec kryzysu w Kosowie". Dwa tygodnie później w Bonn podczas roboczego spotkania ministrów obrony Unii Zachodnioeuropejskiej, mającej przygotować decyzje na szczyt w Kolonii, stało się jasne, że Scharping przesadził. Po spotkaniu polski minister obrony Janusz Onyszkiewicz dał delikatnie do zrozumienia, że w Unii Europejskiej prawdopodobnie powstaną "określone struktury do zadań obronnych", nie dojdzie jednak do formalnego wchłonięcia Unii Zachodnioeuropejskiej. Ostatecznie w Kolonii przyjęto kompromisową formułę, że do końca 2000 r. zapadną decyzje o warunkach przekazania Unii Europejskiej najważniejszych funkcji UZE, jednak pod naciskiem państw neutralnych dodano, że nie zmieni to statusu państw członkowskich unii w odniesieniu do gwarancji zbiorowej obrony. W deklaracji nie wspomniano o możliwości utworzenia armii europejskiej, o czym mówił niedawno nowy przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi. Przywódcy jedynie zobowiązali się do "dalszego rozwijania bardziej efektywnych europejskich zdolności wojskowych". Przykładów wspólnego działania było wiele - od inicjatywy łączenia sił powietrznych i morskich Belgii i Holandii, aż po francusko-niemiecko-hiszpańsko-beligjski Eurokorpus. Jednocześnie ogłoszono, że Eurokorpus zostanie przekształcony w "korpus szybkiego reagowania" i oddany do dyspozycji Unii Europejskiej oraz NATO. Wyrazem dążeń UE do zapewnienia Europie prawdziwej "tożsamości obronnej" miał być wybór sekretarza generalnego NATO Javiera Solany na stanowisko wysokiego przedstawiciela Unii Europejskiej ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Zgodnie z traktatem w nowej funkcji będzie wspierał Radę UE i jej aktualnego szefa - ministra spraw zagranicznych kraju, który przewodniczy unii w danym półroczu - w formułowaniu i wdrażaniu wspólnej polityki zagranicznej i obronnej, a więc także w reprezentowaniu UE na zewnątrz. Piętnastka ma jeszcze dokładnie ustalić zakres jego zadań, choć już dziś wiadomo, że traktat z Amsterdamu (obowiązujący od 1 maja tego roku) przewiduje, iż będzie on pełnił również funkcję sekretarza generalnego unijnej rady, które to stanowisko było dotychczas czysto urzędnicze. Przyjęcie nominacji przez Solanę okazało się zaskoczeniem dla większości dyplomatów i urzędników sojuszu. Część z nich dowiedziała się o tej decyzji dopiero po ogłoszeniu komunikatu przez gabinet sekretarza generalnego. Media zaś poczęły się natychmiast zastanawiać, dlaczego Solana, o którym na przełomie lutego i marca mówiło się jako o kandydacie na przewodniczącego Komisji Europejskiej i który wtedy zdecydowanie opowiedział się za pozostaniem na czele NATO stojącego u progu kryzysu w Kosowie, teraz zdecydował się na opuszczenie w grudniu Kwatery Głównej. Według osób z jego otoczenia, w drugim półroczu 1995 r., kiedy jako minister spraw zagranicznych Hiszpanii z pasją wykonywał zadania przewodniczącego Rady UE, zyskał sobie uznanie kolegów-ministrów z piętnastki i Waszyngtonu, co pomogło mu także w uzyskaniu nominacji na obecne stanowisko. To jednak tylko pół prawdy. O ile w marcu otwierały się przed Solaną wszystkie możliwości, o tyle tym razem potrzebny był ogromny lobbing hiszpańskiej dyplomacji. W tygodniu poprzedzającym głosowanie belgijski tygodnik "European Voice", powołując się na opinie zachodnich dyplomatów, podawał, że "kandydaturę Solany umocniła zręczność, z jaką utrzymuje delikatny konsensus w NATO w czasie kampanii w Jugosławii, zyskując szacunek w stolicach europejskich i uznanie w Waszyngtonie". Podkreślano, że jego nominacja wzmocni jedność unii, a Solana jest postrzegany jako kandydat Europy Południowej. Z drugiej strony, państwa Europy Środkowej i Wschodniej - a zwłaszcza nowo przyjęte do NATO Polska, Czechy i Węgry - nie mają powodu, by wątpić w jego zaangażowanie w rozszerzenie Unii Europejskiej. Tymczasem z rozmów z dyplomatami części państw NATO jednoznacznie wynika, że powodem decyzji Solany - który za cztery lata może się ubiegać o stanowisko premiera Hiszpanii - jest to, że praktycznie stracił on szansę, by pozostać drugą kadencję na stanowisku sekretarza generalnego paktu. Podstawowym zarzutem wobec Solany jest jego jednoznaczne poparcie dla polityki administracji Clintona i forsowanie nieustępliwej postawy wobec Serbów, co wciągnęło NATO w konflikt zbrojny. Po zakończeniu akcji militarnej Kosowo stanie się dla Europy "poligonem pokoju". Prawdziwą gwarancję pokoju może dać tylko stworzenie warunków rozwoju ekonomicznego i współżycia zantagonizowanych narodów. Na Bałkanach pojawił się "przymus sukcesu", bowiem doświadczenia wymuszonego pokoju w "wyczyszczonej etnicznie" i podzielonej Bośni wciąż nie napawają optymizmem. Zdaniem Joschki Fischera, jedyną możliwością trwałego rozbrojenia bałkańskiej beczki prochu jest przyjęcie przez sojuszników nowego "planu Marshalla" dla tej części Europy, umożliwiającego trwałe scalenie kontynentu. Miałby on objąć nie tylko kraje powstałe po rozpadzie dawnej Jugosławii. Oprócz Bośni, Macedonii, Chorwacji i Słowenii z międzynarodowej pomocy skorzystałyby Albania, Bułgaria i Rumunia. Prezydent Clinton zapowiedział pomoc Waszyngtonu w odbudowie regionu, ale - jak podkreślił - główny ciężar pomocy finansowej musi spocząć na barkach Europejczyków, gdyż USA pokryły większość kosztów działań wojennych. Na odbudowę Bałkanów Unia Europejska ma przeznaczyć 5-7,5 mld euro rocznie. Państwa uczestniczące w programie uzależniły jednak wydanie każdego dolara od dalszego rozwoju sytuacji w rejonie konfliktu.

Więcej możesz przeczytać w 25/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.