Nienawidzę tego dziecka

Nienawidzę tego dziecka

dziecko fot. ulkas/fotolia.pl 
Dodano:   /  Zmieniono: 
Znany prawnik, niegdyś obrońca ofiar przestępstw, zarabiał na organizowaniu nielegalnych adopcji.

27-letnia Beata A. z Katowic spotykała się ze znacznie starszym od niej samotnym mężczyzną. Nie musiała pracować, choć ukończyła technikum ekonomiczne. Jej partner Witold dobrze zarabiał. Z czasem chciała więcej – ślubu. Ale on nie zamierzał się wyprowadzać od matki, a ta nerwowo reagowała na kobiety w życiu syna. Beata zeznała w prokuraturze: – Myślałam, że to się zmieni, gdy zamieszkamy razem. Ale Witek nagle stracił pracę, a ja się dowiedziałam, że jestem w nieplanowanej ciąży. On mnie oskarżył, że komplikuję mu życie. Za namową matki odszedł. Byłam w potrzasku. Ani pracy, ani mieszkania. Wpisałam więc w Google „adopcje ze wskazaniem”, odezwał się ktoś o nicku Pulinka. Polecał jakąś kancelarię prawną, która mi pomoże.

20-letnia Zofia K. powiedziała któregoś wieczoru rodzicom, że wyjeżdża do Warszawy. Dlaczego, po co, nie pytali. Odkąd rzuciła naukę, nie było między nimi porozumienia. – Tylko nie zmajstruj tam drugiego dzieciaka, bo ja na pewno nie będę go wychowywać – rzuciła córce matka na pożegnanie. Nie wiedząc, że Zofia już jest w ciąży. K. jechała do Warszawy, aby spotkać się z Krzysztofem O., prawnikiem z kancelarii, która reklamowała się w internecie, że pomaga w adopcjach. Zofia nie wiedziała, kto z jej znajomych jest ojcem nienarodzonego dziecka. – Tekst, który przeczytałam w internecie, był super – zeznała przed prokuratorem. – Od razu umówiliśmy się na spotkanie. Trochę się zdziwiłam, że taka kancelaria obsługująca klientów w całej Europie mieści się w piwnicy bez żadnego szyldu. Ale pan O. powiedział, że nie mogłam lepiej trafić, bo w Polsce jest niewielu prawników, którzy zajmują się przyspieszoną adopcją. Nie dostanę pieniędzy za oddanie komuś dziecka, bo to byłby handel żywym towarem, ale raz-dwa pozbędę się kłopotu i zachowam spokój sumienia, gdyż dzięki jego pomocy uratuję maleństwo przed nie wiadomo jakim losem

23-letnia Natalia I. nawet nie musiała się fatygować do stolicy. Gdy umieściła na stronie internetowej „Adopcje ze wskazaniem” informację, że jest w ciąży i chce oddać dziecko, ktoś o nicku Pulinka zaproponował, że przyjedzie do jej miejscowości na drugim końcu Polski i załatwią sprawę. W przekonaniu 25-letniej Anny G. ciąża zamknęła jej drogę na okładki kobiecych pism. Chciała zostać modelką. Mężczyzna, z którym żyła, znalazł proste rozwiązanie problemu – kazał dziewczynie opuścić jego mieszkanie. Gdy się opierała, wystawił walizkę za próg i na tym ich związek się skończył. G. zaczęła szukać pomocy w internecie.

Twarz kancelarii

„Każdy ma prawo do szczęścia, ale nie każdy ma szczęście do prawa”– brzmiała dewiza reklamującej się w internecie kancelarii. Główny profil usług: adopcja ze wskazaniem. „Nasza kancelaria wychodzi z założenia, że usługi prawne powinny być wykonywane z zachowaniem najwyższych standardów zawodowych staranności i wiedzy. […] W wielu sprawach stymulujemy i koordynujemy różne służby do właściwego interpretowania i egzekwowania prawa. […] Prowadzimy sprawy w całej Polsce, a także w Europie”. Twarzą kancelarii był Krzysztof O. Wchodzącym na tę stronę przede wszystkim rzucało się w oczy duże zdjęcie zatroskanego mężczyzny, dziesięć lat temu częstego gościa mediów. W przeszłości O. jako założyciel Stowarzyszenia przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej był osobą zaufania publicznego. Występował w wielu procesach karnych, siedząc obok prokuratora. Albo kroczył na czele marszów milczenia organizowanych na znak protestu przeciwko rozbojom. Już w randze doradcy ministra spraw wewnętrznych (za rządów PiS) skończył prawo, startował – bezskutecznie – do Sejmu z listy partii Janusza Korwin-Mikkego.

Formalnie właścicielką kancelarii była Weronika I., życiowa partnerka Krzysztofa O., studentka prawa. Ale haczyk na klientów zarzucał Krzysztof O. jako Pulinka. Bezpodstawnie tytułowany adwokatem (nie zrobił aplikacji) O. jeszcze nie znał Beaty A., gdy do kancelarii przyszło fińsko-węgierskie małżeństwo Y. Mężczyzna, po pięćdziesiątce, był menedżerem międzynarodowego koncernu. Pragnęli adoptować dziecko z Polski. Krzysztof O. poinformował klientów o możliwości uznania w urzędzie stanu cywilnego dziecka nienarodzonego, jeśli pan Y. oświadczy, że jest sprawcą ciąży. Zapewnił, że przeprowadza szczegółowy wywiad środowiskowy dziewczyn chętnych do oddania dziecka. Ale jeśli urzędnik USC będzie miał wątpliwości co do ojcostwa, nie podpisze odpowiedniego dokumentu. Trzeba więc przed nim odegrać scenę gorącego uczucia do matki. Obcokrajowcy wpłacili na konto kancelarii 25 tys. zł jako pierwszą ratę honorarium. Miesiąc później przyszła radosna wiadomość: jest kandydatka. – Chcemy ją zobaczyć – odpowiedzieli klienci. Beata A. wsiadła w Katowicach do warszawskiego pociągu. Czekali na nią w Złotych Tarasach, dwa kroki od Dworca Centralnego.

Gdy później dziewczyna będzie przesłuchiwana w prokuraturze, zezna: – Zadawali bardzo dużo pytań, po angielsku, obok siedziała tłumaczka. Chcieli wiedzieć, jak wygląda ojciec mego dziecka: oczy, wzrost, ile zna języków obcych. Odpowiedziałam na odczepnego, że trzy. Potem zawieźli mnie do prywatnej kliniki na badanie prenatalne. Wyniki okazały się w porządku. Dowiedziałam się, że do rozwiązania zamieszkam w domu pana O. Żebym się nie nudziła, da mi do towarzystwa koleżankę. To była ciężarna Zofia K., też chciała oddać dziecko. Nie wolno nam było odbierać poczty ani wychodzić na ulicę, żadnych odwiedzin. Zakupy robiła Weronika I. Jedyna obca osoba, która pojawiła się w tym domu, to nauczycielka angielskiego. Miałam sobie przyswoić kilkanaście zwrotów w tym języku, żeby w USC udawać, że od dawna znam tego Fina. Weronika przed pójściem do urzędu umalowała mnie, pożyczyła suknię. Kazała trzymać faceta za rękę, przytulać się.

Urzędnik uwierzył. Dziecko dostało nazwisko obcokrajowca. Dwa tygodnie później Beata A. urodziła zdrowego syna. Na polecenie Weroniki posłusznie zawiadomiła pielęgniarkę, że odmawia karmienia piersią. Fin i jego żona przychodzili do szpitala codziennie, fotografowali się z noworodkiem. Po wypisaniu do domu on niósł malucha, a Beata szła z tyłu i płakała. Sześć tygodni później miała się zrzec przed sądem praw rodzicielskich.

– Weronika mi kazała, bym na rozprawę przyszła rozczochrana, w byle czym, żeby od razu było widać, że nie nadaję się na matkę. I miałam powiedzieć: „Nienawidzę tego dziecka”. Nie umiałam się sprzeciwić, choć już w szpitalu płakałam w nocy w poduszkę. Ale oni od rana stali przy moim łóżku, mówiąc, że klamka zapadła. I zabrali mojego syna, wyjechali do Budapesztu.

Poznaliśmy się w deszczu

Grażyna i Paweł L., rolnicy z południa Polski, od kilku lat leczyli się z bezpłodności w prywatnej klinice dr. Tomasza R. Kobieta przeszła pięć zabiegów in vitro, bezskutecznie. Pomyślała o adopcji. Dr R. skontaktował ją z prawnikiem Krzysztofem O. Usłyszeli, że nie zostaną zakwalifikowani z uwagi na wiek. Rozwiązaniem mogłaby być adopcja ze wskazaniem. Drogą legalną, ale – jak się wyraził O. – na skróty. Dziecko będzie można od razu ze szpitala zabrać do domu i tam oczekiwać na zakończenie postępowania w sądzie. Krzysztof O. obiecał znaleźć ciężarną kandydatkę do pertraktacji. Koszt pośrednictwa wycenił na 45 tys. zł plus VAT.

Dwa tygodnie później małżeństwo L. otrzymało z kancelarii dobrą wiadomość: jest dziewczyna, w piątym miesiącu ciąży. Nazywa się Zofia K. Dalej wszystko potoczyło się jak z Beatą A. Z tą tylko różnicą, że prawnik poradził swemu klientowi, aby w USC, gdzie będzie oświadczał, że jest ojcem nienarodzonego dziecka, opowiedział jakąś rzewną historię poznania Zofii. Na przykład taką, że jechał samochodem, ona stała w deszczu na przystanku, zatrzymał się, podwiózł, wymienili telefony i tak to się zaczęło. W obecności urzędnika powinni się do siebie przytulać.

Dobrze zagrali. Kierowniczka USC niczego niepokojącego nie zauważyła. Zaświadczenie o ojcostwie dziecka zostało opieczętowane. Zofia K. pojechała do domu O. Do kliniki Tomasza R. zawieźli ją na tydzień przed rozwiązaniem. Kilka godzin wcześniej kazali biegać po schodach, aby przyspieszyć poród. Nie skutkowało i O. się denerwował, że nie wyjedzie na wczasy. Gdy po urodzeniu córki wyszła z dzieckiem ze szpitala, za bramą czekało małżeństwo L. Odebrali jej zawiniątko. O. postraszył, że gdyby chciała coś odkręcić, będzie musiała mu zwrócić koszty badań lekarskich i utrzymania przez cztery miesiące. A to są grube tysiące złotych. Małżeństwo L. chciało jak najszybciej adoptować drugiego noworodka, żeby przed sąsiadami wyglądało, że urodziły im się bliźniaki. W tym celu O. skontaktował się przez internet z załamaną nieoczekiwaną ciążą Mariolą D. z Łodzi. Zawiózł ją do Warszawy na badanie ginekologiczne w prywatnej klinice i czekał przed drzwiami gabinetu. Lekarz po USG powiedział jej, że urodzi córkę. Wtedy Mariola D. się rozpłakała, a doktor zapytał, czy zna mężczyznę siedzącego na korytarzu. Gdy potwierdziła, szepnął, by nie rezygnowała z dziecka. Nie zdradzając się z niczym, dziewczyna pozwoliła się zawieźć do domu prawnika. Po nieprzespanej nocy o świcie wyszła cichcem z budynku i wróciła do domu. Tego dnia Krzysztof O. 31 razy usiłował się połączyć z uciekinierką. Bezskutecznie.

Szybko znalazł kolejną kandydatkę, Natalię I. Tym razem poszło bez komplikacji. Dziewczyna powtórzyła w USC sprawdzoną już historyjkę, jak to poznała ojca swego dziecka na przystanku PKS, gdy padał deszcz. Małżeństwo L. zawiadomiło rodzinę i sąsiadów, że doczekali się dwójki dzieci. Nikt niczego nie podejrzewał, wszyscy widzieli ostatnio panią L. coraz grubszą, bo wypychała się poduszką.

O nienarodzone dziecko Anny G. zabiegał za wiedzą żony Michał P. To on znalazł kancelarię Krzysztofa O. Zwierzył się „panu mecenasowi”, że zrobił pozamałżeńskie dziecko, ale żona mu przebaczyła i chce je adoptować. Prawdziwa matka, która jest modelką, nie ma za grosz uczuć macierzyńskich. O. miał wątpliwości, czy niepozorny starszy mężczyzna mógł mieć romans z atrakcyjną Anną. Podejrzewał, że małżeństwo poznało tę kobietę przez internet, gdy weszli na stronę adopcji. Tak czy owak jego rola miała polegać na „przejęciu dziecka w sposób mało skomplikowany”. Chętnie się tego podjął za 40 tys. zł. Metodę miał wielokrotnie przećwiczoną. Choć kapryśna ciężarna nie chciała odgrywać w USC roli zakochanej, urzędnik nie miał wątpliwości, wydając stosowne zaświadczenie.

Nie pójdziesz do więzienia

Przestępstwo Krzysztofa O. i jego wspólniczki Weroniki I. wydało się za sprawą sumiennej pracownicy socjalnej z ośrodka pomocy społecznej w podwarszawskiej miejscowości. Gdy dostała wiadomość od kuratorki sądowej, że jej podopieczna Zofia K., której pierworodnym synem zajmują się dziadkowie, podobno znów była w ciąży i poroniła, postanowiła to sprawdzić. Przyciśnięta do muru K. przyznała się, że dziecko żyje, ale pozostawiła je pod opieką jego ojca, Pawła L. Wypytywana o szczegóły ujawniła w końcu, że biologicznym ojcem jest inny, przygodnie poznany mężczyzna. A dziecko zaadoptowała pewna rodzina. Pracownica socjalna zawiadomiła prokuratora. Dochodzenie dopiero się rozkręcało, gdy organy ścigania otrzymały kolejną wiadomość o pokątnych adopcjach z pominięciem wyspecjalizowanego ośrodka. Informatorką była niejaka Iwona S. Mieszkała w domu Krzysztofa O. w czasie, gdy oczekiwała tam na rozwiązanie Beata A.

Co robiła Iwona S. w domu prawnika? Ukrywała się przed więzieniem. W 2004 r. została skazana na 2,5 roku za rozbój, razem z koleżanką napadły na kioskarkę. Gdy S. miała się stawić w więzieniu, uciekła do Anglii. W Londynie odnalazła ją tamtejsza policja, więc S. szukała telefonicznie pomocy u polskich adwokatów. Wszyscy ją przekonywali, że nic już nie da się zrobić. Wtedy znalazła w internecie kancelarię „od spraw trudnych”, jak ją reklamował znany obrońca pokrzywdzonych Krzysztof O. Powiedział jej już na wstępie, że jego kancelaria jest jedyną w Polsce, która zajmuje się takimi sprawami. Obiecał uwolnić od kłopotu za 30 tys. zł, tylko niech się nie zgłasza na policję. Na pewien czas zostanie ukryta w jego domu. Iwona S. była przekonana, że ma do czynienia z wybitnym adwokatem.

Krzysztof. O. i jego asystentka spotkali się z uciekinierką w Holandii i stamtąd zawieźli ją pod Warszawę, do willi prawnika. Weronika zmieniła ukrywanej kobiecie kolor włosów. Po pewnym czasie, gdy pieniądze zostały wpłacone, O. uznał, że dłużej nie będzie jej utrzymywał. Miał propozycję: nauczy ją masażu erotycznego, aby zarekomendować u znajomego. Iwona S. wolała zarabiać na życie sprzątaniem po domach. Gdy po roku okazało się, że Krzysztof O. nic nie załatwił, zgłosiła się na policję. Licząc na łagodne potraktowanie, poinformowała, kogo znany medialnie prawnik ukrywał w swoim domu pod Warszawą. Wszczęcie śledztwa przez warszawską prokuraturę przerwało procedury adopcyjne. Tylko jedna matka zdążyła się zrzec rodzicielstwa.

Tylko bez procesu

Co się stało z adoptowanymi dziećmi, gdy wszystko wyszło na jaw? Prokuratura znalazła w kancelarii byłego obrońcy ofiar przestępstw dowody na cztery przypadki dzikiej adopcji w 2012 r. Nie wiadomo, jak długo Krzysztof O. uprawiał ten proceder. Beata A. usiłowała wymóc na fińsko- -węgierskim małżeństwie, by oddali jej dziecko. Kluczyli, zwlekali, chcieli, żeby przyjechała do Budapesztu, mają dla niej korzystną propozycję. Ostatecznie okazała się bezsilna wobec wybiegów adwokata strony przeciwnej. Jej dziecko nadal jest na Węgrzech. Matka i Fin mają zarzuty z Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego. Mężczyzna stwierdził w prokuraturze, że znał Beatę A. wcześniej i dlatego był przekonany, że usynowił własne dziecko.

Paweł L. oddał córkę Zofii K. Niestety, dziecko nie ma właściwiej opieki. Lekkomyślna matka nie pracuje, nie dostaje alimentów. Babcia już wcześniej zapowiedziała, że nie dotknie wnuczki, dosyć ma roboty przy pierwszym dziecku córki. Żona L. ciężko odchorowała rozstanie z adoptowanym niemowlakiem. Rzekomy ojciec na sprawie sądowej o cofnięcie uznania dziecka bronił się, wyjaśniając, że O. wprowadził go w błąd. Był przekonany, że ma do czynienia z adwokatem, a procedura adopcyjna jest legalna. Syna Natalii I. wychowują państwo L. Za dwie adopcje łącznie zapłacili 52 tys. zł. Matka nie zdążyła się zrzec w sądzie praw rodzicielskich.

Dziecko Anny G. jest u małżeństwa P. Krzysztof O. został oskarżony, że pod szyldem kancelarii prawnej w Warszawie organizował nielegalne adopcje w celu uzyskania korzyści majątkowej. Gdyby kandydaci do przysposobienia dziecka przestrzegali kodeksu, zostaliby poddani przez ośrodek adopcyjny badaniom pedagogicznym i psychologicznym, musieliby ukończyć szkolenie, a ponadto oceniono by ich sytuację rodzinną, predyspozycje itd. Drugi zarzut postawiony Krzysztofowi O. dotyczył pomagania Iwonie S. uniknięcia odpowiedzialności karnej. Zdaniem prokuratury wszyscy klienci Krzysztofa O. wiedzieli, że omija on procedury. Dlatego matki (poza Zofią K., która dobrowolnie poddała się karze) i przyszywani ojcowie zostali oskarżeni o poświadczenie nieprawdy w USC. Będą mieli oddzielne procesy. Krzysztof O. chce się dobrowolnie poddać karze. Zaproponował dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat i oddanie 68 tys. zł. Odpowiedź sądu usłyszy we wrześniu. Imiona i inicjały klientów kancelarii zostały zmienione.

Więcej możesz przeczytać w 25/2014 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.