Bitwa o seattle

Dodano:   /  Zmieniono: 
Francuski polityk Charles Pasqua na łamach dziennika "Le Monde" porównał Światową Organizację Handlu (WTO) do III Rzeszy. Znany gaullista dołączył do kakofonicznego chóru przeciwników wolnego handlu i globalizacji gospodarczej.
Do białości rozpala dziś ich emocje nie spór o racje ideologiczne, lecz o kwestie, które niegdyś - traktowane pogardliwie jako kantorowa buchalteria - były domeną raczej skromnych księgowych niż ambitnych działaczy politycznych, społecznych aktywistów czy myślicieli z kręgów akademickich. Te pozornie "przyziemne", ekonomiczne zagadnienia decydują dziś jednak o obliczu świata i naszej przyszłości w stopniu nie mniejszym niż konflikty zbrojne.
Hasło Billa Clintona z okresu kampanii wyborczej przed jego pierwszą kadencją w Białym Domu - "Gospodarka, głupcze!" - pozostanie chyba najbardziej widomym znakiem naszego czasu. Od kiedy upadł komunizm, grzebiąc epokę panowania ideologii, żywiołem ogniskującym nadzieje, ale i lęki, stała się gospodarka. Obaw jest, niestety, coraz więcej. Paradoksalnie, zaczęły się pojawiać, kiedy gospodarka rynkowa święciła największe triumfy - rozprzestrzeniając się na obszary wcześniej niedostępne z powodów politycznych i kusząc złudną obietnicą powszechnego dobrobytu. Cios padł, gdy miał już nastąpić wieszczony przez Fukuyamę błogi "koniec historii". Po gwałtownych załamaniach na rynkach finansowych w Azji, Ameryce Łacińskiej i Rosji najpierw posypały się gromy na obracających miliardami dolarów krótkoterminowych inwestorów, nazywanych spekulantami, takich jak George Soros, który sam dziś opowiada się za uregulowaniem przepływów kapitałowych. Wielomiliardowe błyskawiczne transfery są bowiem głównym narzędziem przenoszenia koniunktury gospodarczej, a zwłaszcza zjawisk kryzysowych, przynajmniej w krótkim okresie. W końcu w ogniu krytyki znalazł się też międzynarodowy handel, który dotychczas miał opinię katalizatora rozwoju ekonomicznego.
Pod sztandarami przeciwników nieskrępowanej wymiany towarowej łączą się rolnicy z ekologami oraz związkowcy z przedsiębiorcami. Biją na alarm organizacje konsumenckie. Naprawdę chodzi nie tylko ani przede wszystkim o handel. Nawet nie o gospodarkę, lecz o zasady, na jakich toczy się globalna gra. Handel jest jedynie jej doskonałym symbolem, gdyż stanowi zarazem jej namacalny, praktyczny przykład. W dodatku wiadomo, do kogo adresować pretensje i żale - istnieje bowiem WTO, organizacja ustalająca zasady światowego handlu i czuwająca nad ich przestrzeganiem. Dlatego prawicowiec Pasqua stanął w jednym szeregu z radykalnymi przedstawicielami lewicy. W oczach krytyków retoryka sławiąca dobrodziejstwa międzynarodowej wymiany jest tylko pretekstem do "neokolonialnej eksploatacji biednych krajów Trzeciego Świata", instrumentem dominacji kulturowej, nie mówiąc już o niszczeniu środowiska naturalnego. Banalne, ale chwytliwe pytania w rodzaju: "Czy wszyscy będziemy musieli jeść frytki, hamburgery i pić coca-colę?" wciągają wielu uczestników do ożywionych dyskusji. Mówi się o "homogenizacji" i "uniformizacji", a nawet "nowym totalitaryzmie".
Fala dyskusji i sporów wzbiera w przededniu szczytu WTO w amerykańskim mieście Seattle. Ma on zapoczątkować tzw. milenijną rundę rokowań na temat dalszej liberalizacji handlu na świecie. W stolicy stanu Waszyngton mają się jednak zjawić nie tylko ministrowie handlu zagranicznego i świty ekspertów. Miasto przyciąga bowiem tysiące zagorzałych krytyków wolnego handlu, reprezentujących różne grupy nacisku z wielu krajów. Już w październiku szefa WTO Mike?a Moore?a, wizytującego Seattle przed szczytem, "przywitały" demonstracje przeciwników, a podczas dyskusji panelowej jeden z "dyskutantów" porównał go do... Adolfa Hitlera.
Dziewiętnastowieczny leseferyzm przyczynił się do popularności marksizmu. Jaka będzie reakcja na globalizację? Dynamika gospodarki światowej wywołuje skutki odczuwane przez przeciętnych ludzi, ale nie są oni w stanie ogarnąć wielkich procesów dokonujących się ponad ich głowami. Stąd wynika skłonność do ich demonizowania. Zaczęto mówić o globalizacji "bez ludzkiej twarzy". Zarzuty wobec WTO do złudzenia przypominają znane nam doskonale z własnego podwórka ataki na Unię Europejską: dyktat silnych, skrywanie przed opinią publiczną zakulisowych działań biurokratów, niszczenie tożsamości i godzenie w suwerenność narodów. Czy rzeczywiście WTO jest tak straszna, jak ją malują krytycy? Organizacja kontynuuje dzieło kolejnych rund rozmów i porozumień, rozpoczętych (w ramach GATT) w 1948 r. WTO powstała w 1995 r., by czuwać nad znoszeniem barier handlowych dzielących gospodarki narodowe i wprowadzaniem reguł obrotu międzynarodowego - w imię zwiększania dobrobytu wszystkich jego uczestników. Szybko okazało się, że handlu nie da się oddzielić od innych dziedzin gospodarki, polityki i zagadnień społecznych. WTO, stając się coraz bardziej uosobieniem globalizacji, siłą rzeczy ogniskuje na sobie krytykę za wszystkie jej rzeczywiste i urojone konsekwencje.
Władze WTO i amerykańscy gospodarze szczytu dwoją się i troją, by pokazać "ludzkie oblicze" organizacji promującej swobodę obrotu towarami. Przekonują, że nie jest to gra, w której zwycięzcami są najsilniejsi, ale koło zamachowe rozwoju gospodarczego i społecznego, szansa dla wszystkich. Według propagatorów ekspansji światowego handlu, dzięki niemu podniósł się poziom życia setek milionów ludzi. Waszyngton proponuje powołanie specjalnej grupy roboczej mającej dokładnie zbadać, jaki jest wpływ wzrostu handlu światowego na standardy życiowe i możliwości zatrudnienia na świecie. Moore podkreśla, że nowa runda rokowań ma umożliwić skorzystanie z owoców rozwoju jak największej liczbie ludzi i pomóc zasypywać przepaść między bogaczami a biedakami. Aby usunąć podejrzenia, organizacja zamierza działać w sposób bardziej otwarty i przejrzysty.
Ambitne plany mogą się jednak rozbić o głębokie podziały między potęgami handlowymi. Reputacja WTO ucierpiała przez wielomiesięczne spory o jej przywództwo, a przede wszystkim wskutek ostrego starcia dwóch filarów systemu światowego handlu, czyli Unii Europejskiej i USA, co przybrało rozmiary miniwojen handlowych o banany bądź żywność modyfikowaną genetycznie. Natomiast problemem krajów bogatych stał się choćby zalew taniej stali z państw azjatyckich po kryzysie, jaki dotknął ten region i dewaluacji tamtejszych walut. Te i inne konflikty na razie uniemożliwiają nawet osiągnięcie zgody przez uczestników szczytu w kwestii, na czym powinna się skupić nowa runda negocjacji o ułatwianiu handlu. Potentaci rolni - USA, Australia, Kanada, Nowa Zelandia, Brazylia oraz wiele krajów rozwijających się - żądają dalszej liberalizacji handlu artykułami rolnymi. Dla sporej grupy państw właściwie jedyną szansą na aktywniejsze uczestnictwo w międzynarodowej wymianie handlowej - a zatem i rozwój - jest eksport żywności hamowany przez protekcjonizm, którego najjaskrawszym przykładem jest polityka rolna UE.
Rokowania w ramach rundy milenijnej zbiegną się w czasie z rozmowami dotyczącymi rozszerzenia unii. Zdaniem jednego z polskich negocjatorów, nie możemy sobie pozwolić na to, by unia uzależniała ich zakończenie od powodzenia ustaleń na temat handlu światowego. Bruksela była już zmuszona zmodyfikować system subsydiów rolnych i nie chce kolejnych zmian (w tym samym obozie znajdują się też kraje CEFTA, Szwajcaria, Japonia i Korea Południowa). Domaga się za to uwzględnienia w rundzie milenijnej rozleglejszej tematyki, w tym polityki inwestycyjnej, ochrony środowiska i warunków pracy. Najbiedniejsi są pełni obaw, że rozwinięte kraje szermują hasłami wolnego handlu, przynoszącego korzyści wszystkim, i międzynarodowej solidarności, a naprawdę kręcą na nich bicz w postaci wyśrubowanych wymogów ochrony środowiska oraz warunków pracy. Bogaci przekonują: chodzi o eliminowanie patologii i niesprawiedliwości. Organizacje obrony praw człowieka biją na alarm, że łatwiej dziś ukarać jakiś kraj za łamanie praw patentowych niż za nielegalną pracę dzieci. Ale biedni wiedzą swoje - uważają, że celem państw rozwiniętych jest odepchnięcie konkurencji krajów, w których koszty pracy są niskie. Część państw, zwłaszcza Indie i Pakistan, żąda rewizji poprzednich porozumień. Twierdzą, że przystając na te ustalenia, nie zdawały sobie sprawy z konsekwencji. Bez wyrównania "nierównowagi", powstałej - ich zdaniem - w wyniku rundy urugwajskiej, nie chcą słyszeć o kolejnych rozmowach. Jak przekształcić koncert sprzecznych życzeń w rzeczowe rokowania?
Polska ma własny dylemat. Jak zauważa Jarosław Pietras, podsekretarz stanu w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej, przystąpimy do negocjacji milenijnych jeszcze jako państwo transformujące się, ale możemy je zakończyć jako członek UE, czyli ekskluzywnego klubu krajów bogatych. Ta perspektywa powinna mieć wpływ na nasze stanowisko w negocjacjach. Należy się spodziewać, że w wielu sprawach będzie ono zbieżne z unijnym, tym bardziej że na forum światowym nasza pozycja przetargowa jest słaba. Zdaniem Pietrasa, nie musimy się obawiać liberalizacji globalnego handlu. Skoro zdecydowaliśmy się wystawić gospodarkę na konkurencję silnych krajów członkowskich unii, nie zwiększymy zagrożenia, otwierając się w mniejszym stopniu na resztę świata. - Kraj średniej wielkości nie powinien mieć wątpliwości. Jeśli inni poddadzą się większej dyscyplinie i regułom WTO, możemy na tym skorzystać - mówi Pietras.
Ekolodzy lamentują, że zasady wolnego handlu sprzyjają niszczeniu środowiska: energia jest marnowana na wożenie w tę i z powrotem towarów wyprodukowanych "za siedmioma górami". WTO przymyka oko na to, że żółwie morskie giną w sieciach podczas połowów krewetek, i nie sprzyja wyróżnianiu na etykietach produktów ekologicznie czystych. Biedni znów piętnują to stanowisko jako hipokryzję: ci, co najbardziej niszczyli przyrodę, teraz krzyczą o jej ochronie. Moore próbuje godzić sprzeczne racje, mówiąc, że to bieda jest wrogiem środowiska. Nazwał "moralnym imperatywem" walkę z biedą - w postaci zniesienia barier dla handlu przez bogate państwa. Tymczasem ani Europa Zachodnia, ani Japonia nie chcą brać na siebie odpowiedzialności za pobudzanie światowej koniunktury. čródłem ich rozwoju jest nadwyżka w bilansach handlowych, a nie popyt na towary importowane. Stany Zjednoczone jako jedyne są lokomotywą globalnej gospodarki, ale ich deficyt handlowy stale rośnie, co wzmaga niepokój.
Kompromis będzie bardzo trudny, ale nie niemożliwy. Wszyscy uczestnicy międzynarodowej wymiany wynoszą z niej jakieś korzyści - w przeciwnym razie WTO nie miałaby 135 członków i 30 kandydatów. Zachętą do porozumienia może być zapowiedź przyjęcia Chin do organizacji. Stało się to możliwe po trzynastu latach starań, gdy zniesiono największą przeszkodę, jaką był sprzeciw Stanów Zjednoczonych. Zdecydowanie górę biorą interesy globalnej gospodarki, a nie względy humanitarne. Kryzys na rynkach światowych dowiódł, że zwłaszcza kraje nie stosujące się do ogólnie przyjętych reguł są zagrożeniem nie tylko dla samych siebie, lecz i dla systemu połączonych naczyń światowej gospodarki. To niezwykle istotna kwestia dla Polski, gdyż nasi wschodni sąsiedzi - Rosja i Ukraina - nie należą do WTO i dlatego są bardziej nieobliczalnymi partnerami. W każdej chwili możemy się spodziewać, że podniosą stawki celne bądź ustanowią inne bariery. Chcemy należeć do klubu, w którym reguły współpracy gospodarczej są bardziej rozwinięte niż w WTO - nie zależy nam więc, by pogłębiała się przepaść między nami a naszymi wschodnimi sąsiadami. Zresztą problem tkwi nie tylko w gospodarce. Czy gdyby Rosji nie dotknęła zapaść gospodarcza, niszcząc wiarę w możliwość zbudowania tam względnie normalnej gospodarki rynkowej w dającej się przewidzieć przyszłości, Moskwa wyruszałaby na podbój Groznego? Czy rządowi, a zwłaszcza społeczeństwu rosyjskiemu, zależałoby na takich "sukcesach", czy opłacałyby się one w grze przedwyborczej?
Przykład rosyjski nadaje szczególną aktualność pytaniu, czy członkostwo w WTO takich państw jak Chiny będzie wstępem do ich "ucywilizowania", czy też raczej WTO pod ich wpływem będzie zmuszona łagodzić swe wymogi? Amerykańskie związki zawodowe nie kryją oburzenia z powodu zapowiedzi przyjęcia Państwa Środka, gdzie nawet próbujący formować związki zawodowe kończą w więzieniu. Doradca ekonomiczny prezydenta USA, Gene Sperling, odpierał zarzuty, argumentując, że wciągnięcie Chin do opartego na konkretnych regułach światowego systemu handlowego, a tym samym zwiększenie zaangażowania krajów demokratycznych w chińską gospodarkę, w dłuższym okresie uczyni więcej dla praw pracowniczych i praw człowieka niż stawianie nierealnych żądań, które uniemożliwiłyby porozumienie. Nie tylko Chiny, ale i część azjatyckich "tygrysów" twierdziła, że nacisk na prawa człowieka ze strony Zachodu był próbą zakłócenia ich rozwoju gospodarczego, wynikającą z obawy przed wzrostem ich konkurencyjności i potęgi. Tymczasem nawet chińscy dysydenci mają nadzieję, że jeśli dzięki członkostwu w WTO zostaną złamane monopole w tak pilnie dotychczas chronionych sektorach, jak telekomunikacja i bankowość, musi przyjść czas również na pozostałe, w tym najważniejszy - monopol komunistów na władzę. - Członkostwo w WTO powinno pomóc uzdrowić sytuację gospodarki chińskiej, ale Indie i Pakistan twierdzą, że niewiele im to dało, a stworzyło dodatkowe problemy - zauważa minister pełnomocny Tomasz Jodko, stały przedstawiciel Polski przy WTO w Genewie.
Mimo głębokich różnic, uczestników światowego handlu jednoczy wspólnota ważnych interesów i nieuchronność przemian związanych z rewolucją technologiczną. Zmaganie się z jakimś aspektem globalizacji może jeszcze przynosić zwycięstwa rządom bądź grupom nacisku, ale już tylko w pojedynczych bitwach. Wynik wojny globalnej, nie tylko o handel, został przesądzony, mimo obaw o niektóre skutki zadyszki, jaką światowej gospodarce przyniosło zamieszanie na rynkach finansowych. Zbyt wcześnie jednak na pogrzeb państw narodowych i koronowanie nowych władców: ponadnarodowych korporacji wielkich banków i spekulantów. Przedmiotem prawdziwej troski rozumnych, odpowiedzialnych rządów staje się zapewnienie jak najlepszych warunków do kreatywnej działalności biznesowej i konkurencyjności, a także umożliwienie zdobywania wiedzy oraz podnoszenia umiejętności. Peter Kenen z waszyngtońskiego Instytutu Gospodarki Międzynarodowej uznał swego czasu, że wskutek globalizacji "możemy być podzieleni na zdrowe, stabilne państwa i morze upadających krajów. To może być nowa zimna wojna". Po pierwsze, nowoczesne państwo ma wyposażyć obywateli w "wędki", które pozwolą im samodzielnie łowić ryby w wartkim nurcie globalizacji, stawić czoło narzucanej przez nią nieustającej presji i wymogom. Po drugie, powinno umiejętnie łagodzić społeczne skutki rozwoju gospodarki światowej i stabilizować sytuację.
Najważniejszym przykazaniem stało się: "Myśleć globalnie, lecz działać lokalnie", gdyż znacznie ważniejsze od przyswojenia sobie retoryki o "budowaniu nowego porządku światowego" będzie robienie porządku w domu - pilnowanie przejrzystych reguł gry, które pomogą doganiać najlepszych. Nie jest tajemnicą, że Polska wciąż jest państwem słabo przygotowanym do globalnej konkurencji. Rachityczny eksport może się stać piętą achillesową naszego rozwoju. Kuleje myślenie strategiczne. Zbyt wątłe są podstawy do tego, by nasza nauka i myśl technologiczna mogły nadążać za światem. Obyśmy w bitwie o handel (całkiem innej niż ta, którą forsował Hilary Minc) nie okazali się bezzębni.
Więcej możesz przeczytać w 49/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.