Ocean dolarów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z WOLFGANGIEM PETERSENEM
Agnieszka Jastrzębska: - Nakręcił pan "Gniew oceanu" - kolejny film katastroficzny. Widzieliśmy ich już wiele.
Wolfgang Petersen: - Przyciągnął jednak rekordową liczbę widzów. Proszę przy tym zwrócić uwagę, że mój film to dramat, opowieść pełna napięcia i tragizmu. Tym bardziej nie spodziewałem się aż tak dużej frekwencji. Ostatecznie tylko siedem produkcji w historii filmu szybciej niż "Gniew oceanu" zarobiło sto milionów dolarów, m.in. "Jurassic Park", "Dzień Niepodległości" czy "Gwiezdne wojny" - każda zorientowana na młodą publiczność i zawierająca przyjemną, mało męczącą historyjkę.
- Może to nie kwestia tematu, lecz zastosowania prostej recepty na hit kasowy?
- Problem polega na tym, że nikomu nie udało się stworzyć przepisu na taką filmową kopalnię pieniędzy. Nie ma gwarancji, że komedia z udziałem gwiazd będzie przebojem. Nie ma też pewności, że osiągnie się to, tworząc poważne, ambitne kino. Najlepsze, co można zrobić, to znaleźć ciekawą wiarygodną historię i uczciwie ją opowiedzieć - nie upiększać i nie wygładzać.
- Pan już kręcił filmy o morzu - "Das Boot" stał się pańską przepustką do Hollywood. Czy "Gniew oceanu" to powtórka tego tematu?
- Wychowałem się w Hamburgu, który jest miastem portowym. Pewnie dlatego morze zawsze mnie fascynowało. Uwielbiam jego przestrzeń i tragizm. Ma w sobie jakąś tajemnicę.
- Czy nie obawiał się pan, że nie uda się przenieść na ekran obrazu wzburzonego oceanu?
- Czułem dużą presję producentów, ponieważ dotychczas nikt nie pokazał w kinie tak silnie wzburzonego morza. Stworzono specjalny program komputerowy, który posłużył nam do obróbki zdjęć i pozwolił wykreować kilkudziesięciometrowe fale. One rzeczywiście wyglądają wiarygodnie. Zadanie było tym trudniejsze, że widz jest dziś rozpieszczony efektami specjalnymi i bardziej wymagający niż jeszcze dziesięć lat temu.
- "Gniew oceanu" to sukces reżysera czy Johna Seale'a, operatora, który za zdjęcia do "Angielskiego pacjenta" otrzymał Oscara, a wcześniej pracował przy filmach "Piknik pod wiszącą skałą" i "Rain Man"?
- John mieszka w Australii, nad brzegiem oceanu. Sam zbudował swoją łódź. Okazało się, że to jego wymarzony temat.
- Czy równie oczywistym wyborem był George Clooney?
- Początkowo rolę kapitana zaproponowałem Nicholasowi Cage'owi, ale nie był zainteresowany projektem. Obawiał się, że kapitan kutra, który ryzykuje życie swojej załogi, to rola zbyt negatywna. Bał się, że może zaszkodzić jego wizerunkowi. Wtedy zwróciłem się do Mela Gibsona. Bardzo chciał zagrać, ale w tym czasie zaplanowano zdjęcia do "Patrioty". Postanowił wziąć udział w obu filmach. Ostatecznie na przeszkodzie stanęła jego gaża - okazał się za drogi. Zażądał 25 mln dolarów! Plus wszelkie udogodnienia: możliwość przebywania z całą rodziną na planie, osobna przyczepa, najlepsze hotele, odrzutowiec do dyspozycji itd.
- George Clooney był dużo tańszy?
- George dostał dziesięć milionów dolarów. Nasz film był bardzo drogi, kosztował ponad sto milionów dolarów. Pomyślałem więc, po co płacić tak ogromne pieniądze, skoro za mniejsze też możemy mieć gwiazdę. Widziałem Clooneya w "Złocie pustyni". Zagrał tam naprawdę świetnie.
- Czy tak wysokie gaże nie paraliżują produkcji filmowej?
- Ten zawrotny wzrost stawek musi się w końcu zatrzymać. Nie ma już żadnej gwarancji, że ogromne gaże się zwrócą. Dopiero się okaże, czy Mel Gibson istotnie jest wart 25 mln dolarów, które dostał za rolę w "Patriocie". Studia filmowe uważnie przeanalizują, czy im się to rzeczywiście opłaca. Jeśli nie, to sądzę, że zarobki gwiazd automatycznie spadną do dziesięciu, piętnastu milionów dolarów.

Więcej możesz przeczytać w 34/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.