List z Cardiff

Dodano:   /  Zmieniono: 
Spór o polityczny model Unii Europejskiej został już de facto rozstrzygnięty przy okazji referendum nad traktatem z Maastricht
"Celem polityki europejskiej nie może być stworzenie wspólnego państwa europejskiego"

Prezydent Jacques Chirac
i kanclerz Helmut Kohl

List otwarty obu mężów stanu stał się przebojem Cardiff. Szefowie państw i rządów piętnastki spotkali się tam na szczycie kończącym prezydencję brytyjską. Właśnie pałeczkę przejmują Austriacy, a za pół roku przyjdzie czas Niemców. Każdy stara się zakończyć "swój czas" spektakularnym grando finale, świadczącym o zdolności ponoszenia odpowiedzialności nie tylko za siebie, lecz także za wspólne sprawy. Finałem bywa podpisanie traktatu, dojście do przełomowych "konkluzji", a czasem rozpoczęcie jakiejś ważnej debaty. To ostatnie udało się Brytyjczykom, choć kamykiem uruchamiającym lawinę był właśnie list otwarty Chiraca i Kohla do Blaira.

Niemcy uchodzą za głównych zwolenników zaawansowanej integracji. Rozwijali ideę federalizmu, sprzeczali się z Francuzami i Brytyjczykami o model wspólnot i potem unii, parli do "pogłębienia" procesu europejskiego. Ale podpis Kohla pod listem nie oznacza, że stanowisko Niemiec zasadniczo się zmieniło, bo wciąż słowem-kluczem pozostała pomocniczość - "subsydiarność". Obserwatorzy dostrzegają wyborczy kontekst tego podpisu, ale zauważają równocześnie, że głośniejszą frazą wyśpiewaną w Cardiff był udział Niemiec we wkładzie finansowym do europejskiego garnka. W sporze o słynne 1,27 proc. PKB naprzeciwko siebie stanęli ci, którzy do unii wnoszą mniej, i ci, którzy eufemistycznie nazywani są "płatnikami netto".
Oś tego przyziemnego konfliktu przebiega znów gdzie indziej niż tam, gdzie toczy się spór między zwolennikami Europy federalnej i Europy stanowiącej luźne stowarzyszenie państw narodowych, zwolennikami i oponentami euro, beneficjentami funduszy regionalnych lub rolniczych, tymi którzy chcą wzmocnienia europejskiej tożsamości obronnej. Te spory już dziś dotyczą także nas, kandydatów.
Obserwując od dawna scenę europejską, nadal twierdzę, że spór o polityczny model Unii Europejskiej został już de facto rozstrzygnięty przy okazji referendum nad traktatem z Maastricht. To właśnie wtedy stało się jasne, że zawarty zostanie kompromis między modelem jednego i dwunastu, piętnastu czy dwudziestu kilku państw działających w pojedynkę. Państwa członkowskie pozostaną takie, jakie są - państwami narodowymi z własnym rządem i własnym parlamentem. Ponadto zaś będzie się rozwijała struktura polityczna sui generis samej unii, nie będąca prostym odzwierciedleniem jakiegokolwiek znanego dotychczas modelu państwowego. Będzie w niej więcej wspólnych procedur służących rozwiązywaniu konfliktów niż wspólnych instytucji. Nie powstanie wspólny "minister spraw zagranicznych" unii, lecz "wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa". Powstanie centralny bank europejski - ale nie będzie wspólnego ministerstwa finansów. W Cardiff rzucono pomysł "superrady"
wicepremierów, co dobitnie wskazuje na zachowanie miejsca dla decyzji narodowych. Nie będzie tym zapewne zachwycony Parlament Europejski, choć i on z kolei ostrzy sobie zęby na wpływ na wybór przewodniczącego komisji.
Jak się ma ten słoń do sprawy polskiej? Ano tak, że dobrze byłoby pomyśleć w naszym polskim mateczniku, jak zdobyć taką pozycję, by nie tylko do unii wejść (a zwłaszcza wpełznąć), lecz by szybko zająć tam dostatecznie mocną pozycję startową. Przestańmy bać się odebrania nam czegoś - zwłaszcza tego, na co nikt nie czyha - starajmy się raczej przyspieszyć tempo naszych wewnętrznych reform. Nie znajdujmy sobie łatwych usprawiedliwień w sygnałach dochodzących niekiedy z Brukseli - starajmy się emitować dobre sygnały z Warszawy, Poznania i Kłaja. Najmniej boję się o Kraj.

Więcej możesz przeczytać w 27/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.