LAST MINUTE

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Armageddon" w reżyserii Michaela Baya nie jest obliczony na osobny nagłówek w historii kina, ale w ramach jednego sezonu wydrenuje kieszenie dobrym kilku milionom urlopowiczów.
Film pomyślany został jako lekkostrawna potrawka wakacyjna z modnym apokaliptycznym nadzieniem. Planetę lada dzień spopieli olbrzymi meteoryt, który NASA prześlepiła w procedurze obserwacji nieba (tu prztyczek polityczny: za pieniądze przyznane przez Kongres można zlustrować zaledwie 3 proc. nieboskłonu). Skoro zawodzi wysokoelektroniczna aparatura, trzeba wezwać prostych fachowców. Odsunięci na margines wykolejeńcy - fanatycy wiertniczego fachu - zostają wygarnięci metodą znaną widzowi z "Siedmiu wspaniałych", skoszarowani, zaopatrzeni na drogę i przesłani na meteor celem rozwiercenia i rozsadzenia go na niegroźne połówki.
Co udaje się oczywiście w ostatniej chwili i z niewielkimi, choć bolesnymi stratami własnymi. W finale - zbiorowa adoracja bohaterów, jaką pamiętamy z "Gwiezdnych wojen". Cały ten balet miłosno-konferencyjno-pirotechniczny pocięty został na najwyżej parosekundowe ujęcia, które pogrupowano w najwyżej parominutowe sekwencje kierunkowe. Jak epizod ma wzruszać, to wzrusza. Podawany tekst gęstnieje od "ostatni raz", "żegnaj", "na zawsze"; w kadrze przełykane łzy. Jak ma przerażać, to kamera najeżdża na aktorów niczym taran, a statyw pod nią trzęsie się jak na resorach. Jak scena ma widza ukoić i podtrzymać, to następuje sekwencja skupionych twarzy sztabowców w biurowym oświetleniu, rząd monitorów i polecenia wydawane półgłosem, lecz skutecznie. To zresztą krzepi najmocniej: Armageddon u bram, ale urząd pracuje.

Więcej możesz przeczytać w 31/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.