Doping

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zawodnicy nie chcą wrócić do koszmarnej epoki, w której wygrywali zwyczajnie silniejsi, mądrzejsi, bardziej pracowici i utalentowani, a nie ci, których stać na lepsze i nowsze środki dopingujące
Można powiedzieć, że przez cały lipiec Francuzi uczyli się życia poprzez sport. Przez całe wieki wystarczali im w tym celu filozofowie i artyści, a także mistrzowie upiększania i umilania życia codziennego - na przykład kucharze - i jakoś nieźle to wszystko wychodziło. Najwyraźniej jednak nadszedł czas rozwiązywania problemów, o których filozofom i kucharzom się nie śniło, trzeba więc sięgnąć do pośredników o głębszej wrażliwości i świadomości tajemnic ludzkiego losu.

Najpierw była psychodrama podczas mistrzostw świata w piłce nożnej. Zaczęło się od kilkumiesięcznego zbiorowego powątpiewania, czy francuskiej drużynie może się udać cokolwiek wartego uwagi. Powątpiewanie to było od czasu do czasu urozmaicane mieszaniem z błotem trenera reprezentacji Aimé Jacqueta, przedstawianego jako ponurego nieudacznika, który nie zna się na futbolu i wystawia honor Francji na niezasłużone przez naród ryzyko. Była to ewidentna projekcja poczucia niewiary w siebie i lęków przed przyszłością - tak dobrze odczuwalnych elementów francuskiej "atmosferki" ostatnich lat. Jeszcze dwa dni przed rozpoczęciem rozgrywek w Paryżu właściwie nie wyczuwało się, że zbliża się jakaś impreza o skali światowej. Potem nagle zaczęło przychodzić zwycięstwo za zwycięstwem. Z początku patrzono na nie nadal z pewnym dystansem - nieomal tak, jakby miano trochę pretensji, że drużyna zaprzecza wygodnym wyobrażeniom, że nic się nie da zrobić, łatwo zamienianym w usprawiedliwienie własnej rezygnacji i bezczynności. W głębi duszy wielu ludzi oczekiwało potwierdzenia tych wyobrażeń, a tu nagle bieg wydarzeń zaczął zmuszać ich do przeżywania prawdziwej nadziei. Co za dziwne uczucie, doprawdy. Trudno się przyzwyczaić. 12 lipca wieczorem nastroje przesunęły się spod jednej ściany pod drugą. Przez trzy dni Francuzi świętowali nie tylko zdobycie mistrzostwa świata w piłce nożnej, ale przede wszystkim raptowne odzyskanie wiary w siebie i dumy z tego, że nareszcie znowu podziwia ich świat, który - jak się wydawało - zaczynał już sobie z nich trochę pokpiwać i traktować ich jak relikty przeszłości.Jacquet zajął zaś - choć zapewne nie na długo - ziejące od dłuższego czasu pustką miejsce upragnionego "ojca narodu", którego Francuzom tak brakuje.
Taki "ojciec" ma wskazać drogę, wymyślić sposób na życie, dać poczucie pewności siebie i sukcesu, w miarę możliwości gładząc wyrozumiale po główce, a kiedy trzeba - grożąc surowo palcem. Ostatnim "ojcem" Francuzów z prawdziwego zdarzenia był generał de Gaulle. Później usiłował wejść w tę rolę Fran˜ois Mitterrand i niektórzy mieli nawet złudzenie, że mu się to udało, ale z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że to jednak nie był ten format. Jacquet wcale się do tej roli nie pchał, ale mu ją wciśnięto: prasa i telewizja były pełne dyskusji o tym, że dzięki niemu naród zyskał wzór systematycznej pracy, pragmatycznego podejścia do życia i przetwarzania takiej postawy w sukces. Zaraz potem przeszedł jednak na stanowisko dyrektora technicznego Francuskiej Federacji Futbolu, co jest funkcją tak mało charyzmatyczną, że jego rodacy będą chyba skazani na samodzielne określanie własnych, oryginalnych sposobów na przedzieranie się przez życie. Jeśli z triumfu Jacqueta zapamiętają choćby jedną tylko rzecz - wiarę w siebie - to owo "skazanie" może im wyjść jedynie na dobre. Wkrótce przyszła kolejna sportowa psychodrama, ale tym razem jej głównymi aktorami byli zawodnicy, a nie kibice. Widzowie Tour de France mogli z niejakim rozbawieniem obserwować, jak zawodowi kolarze po kolei spadają z księżyca i odkrywają prawdziwe życie. Jak dowiadują się, że w kraju, w którym ciąga się po sądach i więzieniach nawet ministrów, można przesłuchać i zrewidować także faceta, który szybko jeździ na rowerze. Do tej pory nie mieściło im się to w głowie. Oczywiście, całe to rozdzieranie szat w sprawie rzekomo "nieludzkiego" traktowania kolarzy przez policję jest zwyczajnie śmiechu warte. Kolarzom bynajmniej nie chodzi o sposób, w jaki podchodzi do nich policja, tylko o to, że w ogóle ośmiela się do nich podchodzić i że władze postanowiły naprawdę poważnie potraktować walkę ze stosowaniem środków dopingujących. Przypomnijmy, że tegoroczny ruch protestacyjny kolarzy nie jest pierwszym w historii Tour de France: poprzednio zdarzyło się to wtedy, gdy wprowadzono kontrole antydopingowe... Po prostu zawodnicy nie chcą, żeby na serio odebrano im możliwość sztucznego zwiększania ich możliwości, bo trzeba by wtedy wrócić do koszmarnej epoki, w której wygrywali zwyczajnie silniejsi, mądrzejsi, bardziej pracowici i bardziej utalentowani, a nie ci, których stać także na zapewnienie sobie lepszych i nowszych środków dopingujących. Kolarze z Tour de France mają tyle wspólnego z Aimé Jacquetem, że ich zachowanie również nasuwa pytanie o wzory do naśladowania. Lecz tym razem powinni je sobie postawić zawodnicy, a nie kibice.

Więcej możesz przeczytać w 32/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.