Wakacyjna ruletka

Dodano:   /  Zmieniono: 
Znajomość reguł rządzących rynkiem turystycznym jest wśród Polaków porażająco niska. Właśnie dlatego przez kilka ostatnich lat przepłacaliście nawet po kilka tysięcy złotych za urlop w rejonie Morza Śródziemnego (wczasy u polskiego touroperatora kosztowały nawet 4 tys. zł, u zagranicznego w tym roku już poniżej 1 tys. zł, bo potrafił on wynegocjować niższe ceny noclegów i przewozów).
Znajomość reguł rządzących rynkiem turystycznym jest wśród Polaków porażająco niska. Właśnie dlatego przez kilka ostatnich lat przepłacaliście nawet po kilka tysięcy złotych za urlop w rejonie Morza Śródziemnego (wczasy u polskiego touroperatora kosztowały nawet 4 tys. zł, u zagranicznego w tym roku już poniżej 1 tys. zł, bo potrafił on wynegocjować niższe ceny noclegów i przewozów). Wciąż nie potraficie czytać taryf lotniczych, przepłacając czasem po kilkaset dolarów za bilet. A w tym roku jak dzieci matce wierzycie w mit oferty "last minute" - śmieje się George Haddad, Libańczyk prowadzący w Warszawie biuro 5MS. Agencja specjalizująca się w tanich przelotach od kilku lat monitoruje rynek. - To, co proponuje się wam jako "last minute", jest najczęściej ofertą, na którą nie było chętnych. Niedawno natknąłem się na cenę "wakacji z ostatniej chwili" niższą od normalnej o... złotówkę - dodaje Haddad. - Nieuczciwe firmy wykorzystują slogan "last minute", sprzedając wczasy po normalnych cenach, jeszcze inne traktują ten zwrot jako furtkę pozwalającą rażąco obniżyć standard wypoczynku - potwierdza Krzysztof Łopaciński z Instytutu Turystyki. Właściwie każda oferta wyjazdu zagranicznego reklamowana jest już w połowie wakacji jako "last minute". Najłatwiej wykryć manipulację, sprawdzając cenę katalogową lub prasową reklamę sprzed kilku miesięcy. Okazuje się wówczas, że urlop, zachwalany jako "ostatnia szansa na wyjątkowo niską cenę", pod koniec sierpnia w Tunezji sprzedawany jest za tyle samo, co w początkach kwietnia, a zwrot "last minute" jest jedynie nic nie znaczącym ozdobnikiem. Do tego chwytu sięgają w tym roku zarówno małe agencje, jak i szacowne biura, które jeszcze niedawno dużą wagę przywiązywały do swej renomy. - Wejście zagranicznych gigantów masowej turystyki z ofertami drastycznie tańszymi zaniepokoiło prezesów wielu polskich biur podróży. Przecież nikt nie skorzysta z oferty urlopu w Hiszpanii za 3 tys. zł, jeśli podobna u konkurentów jest trzy razy tańsza - wyjaśniają szefowie reklamy do niedawna jednego z największych polskich touroperatorów. - Jeśli się okazywało, że nasi rodacy nie czytają umowy i w ciemno podpisują kontrakt wyjazdowy, akceptując noclegi tuż przy pasie startowym lotniska i pokoje z oknami wychodzącymi na śmietnisko, a ważne są dla nich wyłącznie cena i słońce, to o czymś świadczy. Skoro chcemy na tym rynku przetrwać, a nie udało się wprowadzić zapisów ograniczających wchodzenie na nasz rynek zagranicznych konkurentów, nie mamy wyjścia - przekonują.

"Last minute" przejdzie do historii jako najlepszy chwyt marketingowy tegorocznego lata. I nic więcej

- Na Zachodzie żadne biuro podróży, które dba o swój znak firmowy, o markę i skojarzenia, jakie ona wywołuje, nigdy nie wystąpi z propozycją "last minute" - przypomina Łopaciński. Nie sprzedana oferta renomowanego operatora trafia dopiero w ostatniej chwili, wręcz kilka godzin przed wylotem grupy, do wyspecjalizowanych, dynamicznie działających agencji. Mają one biura w miasteczkach akademickich, zamieszczają oferty w sieci internetowej i na największych lotniskach (Frankfurt nad Menem, Heathrow). Proponują wypoczynek na Majorce lub Bali za niewyobrażalnie małe pieniądze, pod jednym warunkiem: wylot tego samego bądź następnego dnia. - Nie jest narażona na szwank renoma biura, które nie bierze odpowiedzialności za ewentualne nieporozumienia, a klienci korzystający z takiej oferty doskonale znają warunki wyjazdów, bo od dawna z nich korzystają. Wśród młodych ludzi modnym sposobem na wakacje jest wyjazd na lotnisko we wschodniej części Berlina i koczowanie do momentu, aż trafi się prawdziwa okazja - mówi Łopaciński. - Rewelacyjnie tanie oferty tygodniowego wypoczynku można kupić w portach lotniczych Sydney czy Bangkoku - dodaje Edi Pyrek, globtroter. Oferty te - tańsze nawet o 70-75 proc. od ceny początkowej - są bez porównania korzystniejsze niż oferowane w Polsce "last minute". Na naszym rynku nie pojawili się jeszcze renomowani touroperatorzy ze Szwajcarii czy Wielkiej Brytanii, zaś firmy z Niemiec czy Skandynawii nastawiają się w Polsce na masowego turystę; jemu też proponują ofertę "last minute". Czy myślą przy tym o budowaniu wizerunku firmy? - Jeśli tempo zajmowania miejsc w wykupionych już czarterach jest zbyt wolne, każdy dynamicznie działający touroperator będzie starał się uatrakcyjnić ofertę. O tym, jak ciężka jest walka o turystę, świadczy fakt, że jesteśmy w stanie obniżyć cenę do 500-700 zł za tydzień w rejonie Morza Śródziemnego, gdy za samo miejsce w samolocie musimy zapłacić co najmniej 200 dolarów - przekonuje Krzysztof Piątek z Neckermanna. Oferta "last minute" znaczy w tym biurze tyle, że klient wybiera kierunek lotu i standard hotelu. O tym jednak, do którego hotelu trafia, okazuje się dopiero po przylocie.
- Chcąc być pewnym wszystkich warunków, w tym pełnej ceny, wraz z opłatami lotniskowymi, należy żądać tego na piśmie. Warto też przejrzeć katalogi, aby zorientować się, co dla danego biura oznacza standard trzygwiazdkowy. Od podejścia klienta zależy bardzo dużo - poucza Piątek.
Nieczęsto jednak kupujący wczasy dokładnie przestudiował ofertę "last minute", jeszcze rzadziej jest w stanie pojąć specyficzne zapisy umowy. Tymczasem z wyjazdów tych - to podstawowa różnica - nie możemy zrezygnować, wycofując pieniądze. Najczęściej więc tuż przed odlotem musimy, pod rygorem pozostania na lotnisku, dodatkowo pokryć opłatę lotniskową na przykład w wysokości 39 dolarów od osoby. A może się zdarzyć, że wykupując wczasy rodzinne, zostaniemy zakwaterowani w dwóch hotelach oddzielonych od siebie o kilkadziesiąt kilometrów - co prawda w tym samym kraju, ale w różnych miejscowościach. Sympatyczny, regenerujący siły i do tego "prawie darmowy" urlop może się zamienić w koszmar. - Nie istnieje zunifikowana definicja "last minute" - przyznaje Anna Prądzyńska ze Scan Holiday. - Nie bez winy są polscy klienci, którzy sugerują się jedynie ceną oferty, nie dopytując o szczegóły. I później są zaszokowani, gdy po przyjeździe trafiają do różnych hoteli. Ale ktoś, kto lubi przygody, a na dodatek nie ma pieniędzy i nie boi się ryzyka, będzie z oferty "last minute" na pewno zadowolony - zapewnia Bartłomiej Larwiński z Vinga. Wybierając w tym biurze tego typu wczasy, wiemy mniej więcej, w jakim rejonie przyjdzie nam spędzić wakacje (oglądamy foldery, znamy warunki, w jakich być może zamieszkamy), ale dopiero na miejscu poznajemy adres i standard hotelu, w którym będziemy zakwaterowani przez dwa tygodnie. "Warto też zwrócić uwagę na dopłaty" - instruuje w prasowym inseracie Scan Holiday. - "Zwłaszcza osoby samotnie podróżujące muszą się liczyć z dodatkowymi wydatkami. Ceny są skalkulowane dla pokoi dwuosobowych, a jedynki są płatne dodatkowo. Nawet jeżeli nam nie przeszkadza mieszkanie z kimś obcym w dwójce, trzeba dopłacić z reguły połowę ceny. (...) Atrakcyjna cena i nazwa sugerują, że być może jest to gra. W rzeczywistości nie można stracić pieniędzy. Małe elementy hazardu to: data, kierunek, wolne miejsce w samolocie (...). Cypr, Turcja, Majorka, Tunezja albo Grecja są atrakcyjne i mają coś do zaoferowania". Biurom podróży zależy na zapełnieniu wolnych miejsc w wykupionych przelotach prawie wyłącznie do mniej popularnych w tym sezonie krajów, na przykład na Cypr czy do Turcji. Często, aby zminimalizować stratę, gotowe są sprzedać wczasy nawet poniżej kosztów. - Prawie niemożliwe jest znalezienie tańszych wakacji w szczycie sezonu w krajach wyjątkowo atrakcyjnych w tym roku, na przykład w Hiszpanii czy Grecji - przyznaje Krzysztof Piątek. Nieraz biura za wszelką cenę dążą do tego, by zwiększyć obrót i odprawić pełne samoloty. Później jak najtaniej wykupują miejsca w hotelach, na jakie niewielu turystów świadomie by się zdecydowało. Jedna z polskich grup korzystających z oferty "last minute" trafiła do tureckiego hotelu, który nie miał podłogi - budynek nie był wykończony i nikt nie chciał w nim mieszkać. Gwarancją, że nie dołączymy do armii rozczarowanych urlopowiczów, wcale nie jest wyższa cena. Najczęściej nie odnosi się ona do standardu usług. Oferta za 1999 zł nie jest więc zawsze "bezpieczniejsza" od podobnej za 599 zł. Ustalanie ceny na polskim rynku usług turystycznych często nie opiera się na kalkulacji rzeczywistych kosztów, lecz na tym, ile chcemy zapłacić za dany wyjazd. Ostatecznej gwarancji nie stanowią już też opinie ani Polskiej Izby Turystyki, ani Federacji Konsumentów (do tej ostatniej trafia zresztą po każdych wakacjach coraz więcej osób z zamiarem wytoczenia biurom podróży procesu sądowego za zmarnowanie wakacji). Dokładna lektura umów podpisywanych z biurem lub załączników do nich pokazuje zwykle, że touroperatorzy działają lege artis, a winnym jest ufny, naiwny i nie znający zasad masowej turystyki nabywca. Rzutuje to na postrzeganie całej branży turystycznej. Tymczasem sezon się jeszcze nie skończył. Nie tylko u zagranicznych gigantów, ale także w podpatrującym światowe nowinki rodzimym Polskim Biurze Podróży SA od dawna wiadomo, jak reklamowane będą na naszym rynku wczasy w najtrudniejszym do sprzedaży terminie, na przełomie sierpnia i września. - Czasem oferta "last minute" może się pojawić na rynku miesiąc, a nawet dwa przed wyjazdem. Gdy biuro płaci z góry za pokoje hotelowe, nie może sobie pozwolić na szukanie klienta do ostatnich dni. Nikt nie mówi przecież, od kiedy ma prawo pojawić się taka oferta - uśmiecha się Dorota Juszkiewicz z PBP SA. Co będzie hitem turystycznego marketingu za rok?


Więcej możesz przeczytać w 32/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Autor:
Współpraca: