Anatomia bankructwa

Anatomia bankructwa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Klienci upadłego SK Banku nadal nie wiedzą, czy odzyskają swoje pieniądze. Wśród bankowców huczy za to od plotek – wszyscy zastanawiają się, jak to możliwe, że największy bank spółdzielczy w Polsce upadł w ciągu zaledwie trzech miesięcy.
Banki spółdzielcze są w dobrej sytuacji finansowej, mają wysokie
współczynniki wypłacalności. To oznacza, że ich sytuacja kapitałowa jest
zadowalająca” – w tak pochlebnych słowach o polskiej bankowości
spółdzielczej wypowiadał się przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego
Andrzej Jakubiak. To był… 14 sierpnia tego roku. Dokładnie trzy dni
wcześniej ta sama KNF wprowadziła do SK Banku w Wołominie zarząd
komisaryczny. Cel był jeden: wysłannicy komisji mieli postawić upadły
dziś bank na nogi, wprowadzając program postępowania naprawczego. Jednak
przez trzy miesiące prac nowego zarządu niczego nie udało się naprawić.
Dwa tygodnie temu KNF udało się za to złożyć wniosek o upadłość SK
Banku. To pierwsze bankructwo polskiego banku od 15 lat. I pierwszy tak
kontrowersyjny przypadek w sektorze bankowym.


POMPA KREDYTOWA


Wołomiński SK Bank do niedawna był największym bankiem spółdzielczym w 
kraju. 110 tys. rachunków, 30 tys. klientów. Przez lata działalności
zdążył zgromadzić 3,3 mld zł powierzonych mu przez Polaków. Pierwsze
zastrzeżenia co do jego działalności KNF zgłosiła już w pierwszym
kwartale 2013 r. Powód? Bank w astronomicznym tempie trzech miesięcy
zdołał podwyższyć wysokość depozytów na gigantyczną skalę: z 1,35 do 2,2
mld zł. Na koniec 2013 r. wzrosły one jeszcze o kolejne 0,5 mld zł. Jak
to możliwe? Spółdzielczemu bankowi zachciało się kariery na miarę
zagranicznych gigantów. Zaczął otwierać placówki w całej Polsce, kusił
klientów lokatami z oprocentowaniem atrakcyjniejszym niż konkurencja.
Była reklama, sponsoring imprez sportowych albo drużyny siatkarskiej SK
Bank Legionovia. Marketingowa hipnoza klientów. Później te same
pieniądze od tych samych klientów, oczarowanych wielkimi obietnicami
małego banku, były zmieniane na kredyty.


Tylko w 2013 r. portfel kredytowy SK Banku urósł o ponad 0,5 mld zł.
Przez kolejne półtora roku podskoczył o następne 600 mln zł do 2,26 mld
zł według stanu na koniec września ubiegłego roku. Może nie byłoby w tym
nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wraz z pęczniejącym portfelem
kredytowym rósł też odsetek kredytów z utratą wartości. Przez półtora
roku wartość kredytów niespłacanych w terminie albo nieregulowanych w 
ogóle urosła trzykrotnie. W połowie 2014 r. już praktycznie co piąty
kredyt obsługiwany przez SK Bank był zagrożony. To właśnie wtedy do 
banku weszła pierwsza kompleksowa inspekcja KNF. Podwyższone ryzyko
prowadzonej działalności, słaba ocena ryzyka kredytowego, zbyt niskie
odpisy utworzone na ryzykowne kredyty – to główne wnioski wrześniowego
badania komisji. Według nadzoru wołomiński bank zastosował się do nich
tylko częściowo.


PACJENT NIESFORNY, LEKARZ BEZSILNY


Później było tylko gorzej. W kolejnych miesiącach KNF raportowała, że 
bank udzielał kredytów ze słabym zabezpieczeniem. Kredyty dawano głównie
jednej grupie klientów z branży deweloperskiej. Kredytobiorcy byli ze 
sobą powiązani kapitałowo i personalnie. Często z pieniędzy w ramach
kredytu udzielali sobie później między sobą mniejszych pożyczek. Nie 
było aktualnych wycen nieruchomości, pod które udzielano kredytów. Znowu
brakowało odpowiednich rezerw. I tak w kółko do końca 2014 r. Dopiero w 
połowie stycznia tego roku KNF skierowała do wołomińskiego banku 61
szczegółowych zaleceń odnośnie do tego, jak należy zarządzać ryzykiem.
Zarząd dostał upomnienie. Wprowadzono zakaz wypłaty dywidendy. Przeciwko
członkom zarządu wszczęto postępowanie administracyjne.


Do prokuratury trafiło zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia
przestępstwa przez zarząd banku, który miał prezentować nierzetelne dane
w sprawozdaniach finansowych. Działania KNF na niewiele się zdały. W 
połowie czerwca udział kredytów niespłacanych w terminie w całym
portfelu urósł do prawie 51 proc. W dalszych komunikatach komisji
czytamy tylko o tym, że wołomiński bank nie stosował się do kolejnych
jej zaleceń. Nie przekazał również programu postępowania naprawczego, do 
czego zobowiązał go nadzór. Wprowadzono więc zarząd komisaryczny.
Zawieszono dotychczasową radę nadzorczą. Odwołano członków zarządu.
Wygaszono wszystkie pełnomocnictwa.


BŁAGANIE O SPOTKANIE


To wersja KNF. A teraz ta, o której nie piszą media. Jan Bajno, były już
prezes SK Banku, o wprowadzeniu zarządu komisarycznego dowiedział się –
jak nam mówi – tego samego dnia przez telefon. Był wtedy nie w 
Wołominie, ale na imprezie branżowej w Gdańsku. KNF mówi, że musiała
wprowadzić swój zarząd, bo stary nie przygotował programu naprawy. To 
również nie zgadza się z wersją ówczesnego zarządu, który twierdzi, że 
plan naprawczy miał gotowy i pozytywnie zaopiniowany przez Bank
Zrzeszający. – Wysłaliśmy go do KNF. Ta odpowiedziała, że czegoś w nim
brakuje. Przez miesiąc staraliśmy się o spotkanie z kimś z komisji, żeby
to wyjaśnić. Nikt na te prośby nie odpowiadał. I nagle zamiast
propozycji spotkania przysłano nam zarząd komisaryczny – relacjonuje
Bajno. Mówi, że chciał naprawiać bank, ale nie dano mu szansy. – W trzy
miesiące KNF doprowadziła nas do bankructwa – dodaje.


Według niego wszystkie wcześniejsze zalecenia komisji sumiennie
wypełniał. Wymienił połowę zespołu ryzyka kredytowego. Rozszerzył dział
zajmujący się monitoringiem kredytów. Przeklasyfikował mnóstwo kredytów
z tych dobrze spłacanych na te zagrożone. Umocnił bank kapitałowo.
Zrezygnował z udzielania dużych kredytów. W zamian oferował mniejsze
pożyczki konsumenckie. Zwrócił się również do Związku Rewizyjnego Banków
Spółdzielczych w Poznaniu, żeby jakaś zewnętrzna instytucja dokonała w 
banku niezależnego audytu. Związek nie zgłosił większych zastrzeżeń do 
sprawozdania finansowego za ubiegły rok.


Bajno mówi, że wszyscy jego klienci chcieli kredyty spłacać. Problemem
okazała się zbyt duża koncentracja kredytowa na jednej branży –
deweloperce, która przez lata nie potrafiła wygrzebać się z dołka.
Inwestycje stały w miejscu, a bank musiał liczyć na to, że za parę lat,
kiedy nieruchomość w końcu powstanie, deweloper zacznie spłacać raty
wraz z dodatkowymi odsetkami. Działania inspektorów KNF według byłego
zarządu SK Banku też budzą wątpliwości. Trafiają do nich opowieści,
jakoby komisja postanowiła wszystkie kredyty udzielone w tym roku przez
wołomiński bank od razu włożyć do portfela tych zagrożonych. Kolejny
przykład: jeżeli klient zapłacił ratę, ale do pełnej kwoty brakowało
chociażby jednego grosza, to cały taki kredyt też trafiał do jednego
wora z tymi zagrożonymi.


Według Bajny m.in. w taki sposób mogło dojść do spektakularnego wzrostu
złych kredytów, o czym raportuje KNF. Inna sprawa to wysokość
zabezpieczeń. Badając umowy kredytowe, KNF żądała, żeby każda była
opatrzona aktualną wyceną nieruchomości. Jeżeli wycena była starsza niż 
rok, w polu „zabezpieczenie” inspektorzy mieli wpisywać: 0 zł. Zdaniem
Bajny SK Bank miał szansę przetrwać na rynku, gdyby KNF zgodziła się go 
naprawiać. – Zawsze mieliśmy zyski, nigdy nie straciliśmy płynności.
Można było tej upadłości uniknąć – tłumaczy. Jego zdaniem w największe
tarapaty bank wprowadziła sama komisja. Po decyzji o wprowadzeniu
zarządu komisarycznego zaledwie w tydzień z banku wypłynęło ok. 1 mld
zł! Klienci na wieść o kłopotach uciekali w popłochu.


To wtedy zdaniem Bajny bank stracił płynność. Żeby ją ratować, sam
zarząd komisaryczny musiał wziąć od NBP 0,5 mld zł pożyczki. Może być
też tak, że to, co wyprawiało się w SK Banku, odbywało się bez wiedzy
prezesa. Pytam Bajnę, czy ma pewność, że każde zabezpieczenie było
odpowiednio weryfikowane. Jeżeli deweloper brał kredyt na budowę, to czy
ktoś z banku jechał na miejsce i sprawdzał, czy taka inwestycja ma w 
ogóle powstać. – Kontrole powinny w większości przypadków być. Jeżeli
gdzieś ich nie było, to mnie oszukano – odpowiada. Wspomina też byłą już
wiceprezes, która weszła w romans z jednym z klientów. Burzliwy związek
miał skutkować udzielaniem przez wołomiński bank preferencyjnych i 
niebezpiecznych pożyczek. Ale jak mówi Bajno, w porę wykrył ten proceder
i zwolnił pracownicę. Jego zdaniem to, co zarząd komisaryczny robił,
mogło być ukartowane. Mówi, że już w pierwszej połowie 2014 r. chodziły
słuchy, że duzi gracze chcą przejąć kilka banków spółdzielczych. – Trzy
miesiące i upadłość? Inne banki mają lata na wdrażanie programów
naprawczych. Z nami nawet nikt nie chciał rozmawiać – twierdzi Bajno.
Podejrzewa, że banki komercyjne nie były w stanie patrzeć na to, że 
kiedyś mały bank spółdzielczy pozyskał tylu klientów i tak urósł w siłę.


BANKOWA CZKAWKA


Największy koszmar przeżywają dziś sami klienci. Szczęście mają ci,
którzy zdążyli ulotnić się ze swoimi oszczędnościami przed zgłoszeniem
przez KNF wniosku o upadłość. Kłopoty mają podwarszawskie gminy, które
założyły konta w SK Banku. Część z nich zdążyła wycofać stamtąd swoje
środki, ale są też i takie, np. Wieliszew, gdzie zaledwie parę godzin
przed decyzją KNF o zgłoszeniu upadłości wpłynęło kilka milionów euro
unijnych dotacji. Dzisiaj są zablokowane. Problem mają też klienci
deweloperów, którzy mieli rachunki w SK Banku. To na nie wpłacali
zaliczki na mieszkanie. Dzisiaj środki również nie mogą być wypłacone.
Jest pewne, że dramatycznych konsekwencji końca SK Banku można było
uniknąć. Zawaliła KNF, która działała wolno, a kiedy już zadziałała, to 
nie dała szansy tysiącom klientów zabezpieczyć pieniędzy. Zawalił sam
zarząd, który nie potrafił odciąć się od swoich mocarstwowych ambicji.
Za bardzo zadurzył się w wizji stworzenia z małego, rolniczego banku
ogólnopolskiego potentata.
Więcej możesz przeczytać w 50/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.