Dyktator

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z byłym gitarzystą grupy Deep Purple RITCHIE'EM BLACKMORE'EM
Roman Rogowiecki: - Będąc muzykiem hardrockowym, zdecydował się pan porzucić rock, by akustycznie grać muzykę celtycką. "Under a Violet Moon" to już drugi pański album przygotowany z grupą Blackmore's Night.
Ritchie Blackmore: - Taką muzykę chciałem grać od 25 lat. Kiedyś na niemieckim zamku Gotzenburg spotkałem Des Geyers Schwarzer Haufen - grupę minstreli nie potrzebujących wzmacniaczy czy ramp świetlnych, by porwać swoją muzyką słuchaczy. Słuchając koncertu, postanowiłem sam coś takiego tworzyć i to zamierzenie mi się udało.


Ritchie Blackmore (ur. 1945 r.) rozpoczął karierę muzyczną, gdy miał kilkanaście lat. W 1968 r. trafił do hardrockowej grupy Deep Purple. W latach 1968-1975 zasłynął jako znakomity gitarzysta i współtwórca hitów, jak "Child in Time" czy "Smoke on the Water". W latach 1975-1984 prowadził zespół Rainbow. W 1984 r. wrócił do Deep Purple. W 1994 r. artysta zreformował Rainbow, a dwa lata później założył folkrockową grupę Blackmore?s Night.

- Czy reaktywowanie Deep Purple w oryginalnym składzie w 1984 r. warte było rozwiązania grupy Rainbow, która znajdowała się wówczas u szczytu sławy?
- Wtedy tak uważałem. Myślę, że we mnie - podobnie jak w wielu innych artystach - drzemie skłonność do auto- destrukcji. Nie przygotowuję dokładnego planu, często działam pod wpływem impulsu, potrafię coś stworzyć i chwilę później to zniszczyć.
- Jak pan ocenia swoich wokalistów z grupy Rainbow?
- Jo Lynn Turner był perfekcyjnym wokalistą. Niestety, stracił głos. Ronnie James Dio fantastycznie wykonywał ostre utwory. Graham Bonnett okazał się mało twórczy, szczególnie w pracy studyjnej. Często zmieniałem muzyków, bo szybko stają się oni wygodni. Początkowo mają nowe pomysły, ale wkrótce bardziej niż muzyka interesują ich pieniądze i przywileje gwiazd.
- Zespół Deep Purple to wielka legenda rocka i kilkanaście lat pańskiego życia. Jak z perspektywy ocenia pan ten czas?
- W latach 1968-1973 naprawdę cieszyło mnie granie w Deep Purple. Miałem szczęście znaleźć się w tej grupie, dzięki niej jestem dziś bowiem tym, kim jestem. W pewnym momencie stwierdziłem jednak, że formacja się nie rozwija i straciła iskrę twórczą. Dlatego postanowiłem odejść. Miałem pomysł na granie innej muzyki i chciałem to robić po swojemu, a w zespole trzeba się było liczyć z decyzją pięciu ludzi. Nie uznaję takiego kolektywu, ponieważ sam wolę dyktować warunki. Uważam, że lepiej jest, gdy jedna osoba wyznacza kierunek, a nie - jak było w Deep Purple - każdy próbuje przerobić coś na swoją modłę, powodując w ten sposób wyłącznie chaos. Miałem też inne zdanie, jeśli chodzi o liczbę koncertów. Zespół chciał bez przerwy występować, ja zaś nie miałem już ochoty być ciągle w drodze.
- Jest pan jednym z najlepszych gitarzystów na świecie. Kim - pana zdaniem - jest idealny gitarzysta?
- On nie istnieje, bo musiałby być najlepszy w różnych stylach: od country, przez jazz po rocka. Znam rockowych gitarzystów, którzy nie potrafią grać jazzu i jazzowych gitarzystów nie umiejących grać rocka. Ten ostatni jest trudny do grania wskutek ograniczenia do trzech bądź czterech akordów. Jeśli miałbym wymienić ulubionych gitarzystów, na pewno wskazałbym Anglika Adriana Legga, grającego na dziwnie strojonej elektrycznej, akustycznej gitarze. Podobał mi się wykonujący bluesa Coco Montoya, który współpracował z Mayallem, oraz Kanadyjczyk Jeff Healey o wielkim wyczuciu, nie popisujący się szybkością, świetnie dobierający nuty i mogący się pochwalić znakomitym vibrato.
- Co inspiruje pana jako artystę?
- Fascynują mnie zjawiska paranormalne. Kontakty z innymi poziomami życia, możliwość komunikowania się z duchami dostarczają mi fantastycznych przeżyć. Przenoszę się wówczas do innego wymiaru i jest to najbardziej niesamowite doznanie. W Paryżu w 1977 r. podczas nagrywania z grupą Rainbow albumu "Long Live Rock and Roll" w studiu, które kiedyś było małym zamkiem, podobno pojawiał się duch Chopina. Prawdopodobnie tam ten kompozytor spotykał się z George Sand. Właściciel zamku odpowiedział mi, że kiedyś słyszał, jak ktoś pięknie gra na organach. Kiedy to jednak sprawdził, okazało się, że nie było tam nikogo. Gdy wszedł do środka, organy przestały grać. Podkreślam: nie fortepian, lecz organy. Słyszał fantastycznie wykonanego poloneza i uważał, że to musiał być Chopin, bo właśnie tam spotykał się on ze swoją kochanką .
- Jest pan wielbicielem Fryderyka Chopina. Co urzeka pana w jego muzyce?
- Podziwiam jego twórczość, w której odnajduję pasję, techniczną finezję i melodyjność. Był on znakomitym melodykiem i jednocześnie miał doskonałą technikę. Dostrzegam u niego pewne podobieństwo do Bacha. Wykonanie jego utworów jest technicznie niezwykle trudne i obawiam się, że nie jestem ich w stanie zagrać na pianinie. Chopin jest jednym z trzech moich ulubionych kompozytorów.

Więcej możesz przeczytać w 33/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: