Gniew Maromaka

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy Timor Wschodni pozostanie autonomiczną prowincją Indonezji?
"Jeśli kochasz Timor Timur, to kochasz zarówno zwolenników, jak i przeciwników integracji" - głosi transparent witający pasażerów przybyłych na lotnisko w Dili, stolicy Timoru Wschodniego. W głębi kraju takich napisów już nie ma. Jest za to rzucająca się w oczy obecność indonezyjskiej policji i wojska. Są też przed każdą chatą maszty z indonezyjską flagą. Kto jej nie wywiesi, może się spodziewać nocnej wizyty milicji, co oznacza zbiorowy gwałt na kobietach, spalenie chaty, a nawet rozstrzelanie.


Formacji milicyjnych jest kilkanaście. Oficjalnie są to oddziały samoobrony przed działającą w górach antyindonezyjską partyzantką. W istocie tworzy je indonezyjskie dowództwo wojskowe, by terroryzować ludność przed planowanym na 30 sierpnia referendum. Trudno to jednak udowodnić. Indonezyjska armia pacyfikuje Timor Wschodni od 1975 r. Według szacunków organizacji humanitarnych, zginęło ok. 250 tys. ludzi. Timor Wschodni liczy dziś mniej więcej 800 tys. mieszkańców. Ze względu na międzynarodową opinię publiczną władze Indonezji zaniechały jawnych represji. Chcąc zyskać przychylność Timorczyków, budują mosty, ośrodki zdrowia, szkoły, ale przede wszystkim liczne, okazałe - jak na miejscowe warunki - budynki administracji, którą tworzą niemal wyłącznie urzędnicy przybyli z Jawy. Nawet na poczcie w tak małej miejscowości jak Same, w górach na południu wyspy, pracują Jawajczycy. Timorczyk może dostać najwyżej posadę dozorcy. Przybywają też wieśniacy z przeludnionych Jawy i Bali. Rząd w Dżakarcie buduje dla nich całe osiedla identycznych domków. Jednocześnie milicja pali wioski zamieszkane przez przeciwników integracji. Ich ludność przesiedla do Timoru Zachodniego.
Polityka kija i marchewki sprawia, że wśród zastraszonych Timorczyków rośnie liczba zwolenników autonomii w ramach indonezyjskiego państwa. Trzeba przyznać, że jest to państwo tolerancyjne. Władze cywilne i policja okazują szacunek katolickim księżom. Pomagają nawet budować kościoły, finansowane głównie przez Watykan. Do propagowania idei integracji z Indonezją wykorzystuje się starszyznę plemienną i prehistoryczne, animistyczne religie. Katolicyzm wprowadzono na wyspie zaledwie 500 lat temu. Przedtem cały Timor oddawał cześć potężnemu Maromakowi - władcy świata i ciemności. Lud Mambae, zamieszkujący góry w centrum wyspy i południowe wybrzeże, czcił ponadto boga siły Menhira, którego ołtarze - wielkie, okrągłe kamienie - stoją na wulkanicznych szczytach. Jeszcze w 1912 r. Bonaventura, król ludu Mambae, prowadził swoich wojowników do walki z portugalskimi kolonistami, plantatorami kawy i misjonarzami. Teraz jego pomnik, przedstawiający go w pióropuszu z koguciego ogona i włócznią w ręku, stoi na rynku Same.
W odległym o 60 km, czyli trzy godziny jazdy jeepem, Maubisse na przedwyborczym spotkaniu naczelników wiosek tej regencji starszyzna ubrana była normalnie: koszulki polo, dżinsy i baseballowe czapeczki albo portugalskie czarne kapelusze. Jedynie kilku zjawiło się w pióropuszach. Krawat i marynarkę miała tylko jedna osoba - bupati (odpowiednik naszego starosty) Salvador Pinto. W marynarkę, ale już bez krawata, ubrany był jeszcze Francisco Lopez da Cruz, jeden z przywódców prointegrystów. Niedawno rząd w Dżakarcie mianował go ambasadorem Timoru Wschodniego. Reprezentuje on na świecie interesy Timorczyków, oczywiście tylko tych, którzy popierają integrację z Indonezją. Ramos Horta, przywódca frakcji domagającej się niepodległości, jest teraz w australijskim Darwinie i władze Indonezji nie pozwalają mu na powrót do kraju.
Spotkanie rozpoczęło wspólne odśpiewanie hymnu Indonezji. Potem już z taśmy odtworzono pieśń w miejscowym języku tetom, sławiącą dobrobyt Timoru Wschodniego jako specjalnej, 27. prowincji Indonezji. Po ślubowaniu naczelników wiosek, że wypełnią swe obowiązki w czasie referendum, wszyscy odmówili modlitwę, by głosowanie się powiodło. Najciekawsza część spotkania odbyła się w innym miejscu, bardziej interesującym niż miejscowa szkoła. Naczelnicy na piechotę, a dygnitarze jeepami udali się na świętą górę Menhir. To jeden z kilku stożków w kraterze wygasłego wulkanu, w którym tysiąc metrów nad poziomem morza położone jest miasteczko Maubisse. Panuje tu zupełnie inny klimat niż w nadmorskiej stolicy Dili. Tutejsza zima, czyli pora sucha, przypomina nasze lato. Dlatego tutaj właśnie mieli swą letnią siedzibę portugalscy gubernatorzy Timoru. Opuszczona przez nich w 1974 r. Pousada, piękny pałacyk w portugalskim stylu, jeszcze stoi, ale jest w opłakanym stanie - jak większość portugalskich rezydencji i plantacji kawy. Teraz w rezydencji zamieszkał personel UNAMET, misji ONZ. Przygotowuje ona referendum, w którym Timorczycy przyjmą bądź odrzucą propozycję prezydenta Habibiego, by Timor Wschodni pozostał autonomiczną prowincją Indonezji.
Po przejściu dwóch kilometrów 300 uczestników przedwyborczego spotkania zaczęło się wspinać na bardzo strome wzgórze. Na jego szczycie pod drewnianym totemem przygotowano w kamieniu ofiarny ołtarz. Dostojników powitał chór kobiet w kolorowych szatach. Mężczyźni w miedzianych naramiennikach, naszyjnikach z kamyków, z pękami kogucich piór u nóg i na głowach wznosili powitalne okrzyki i grali na bawolich rogach, bębnach i piszczałkach. Starzec z plemienia Mambae nałożył na szyję bupatiego i ambasadora oraz ich małżonek kolorowe taśmy. Wspólnie w języku Mambae wznoszono modły do Maromaka, by referendum przebiegło spokojnie i by prointegryści wygrali. Potem na ofiarnym kamieniu składano ofiary. Zaczęło się pomyślnie. Krew zarżniętych kolejno psa, koguta i prosiaka spłynęła do ofiarnego naczynia. Następny w kolejce koziołek wyrwał się jednak oprawcom, a jego krew opryskała najbliżej stojących. Ta zła wróżba powtórzyła się przy zarzynaniu ofiarnej krowy. Obecni byli wyraźnie zdegustowani i zaczęli schodzić ze świętej góry jeszcze przed zapowiedzianymi rytualnymi tańcami.
Tak to wszechmocny Maromak dał do zrozumienia, że sprawy prowincji są bardziej skomplikowane, niż sądzi indonezyjska administracja i popierani przez nią timorscy zwolennicy integracji. Wieśniacy powtarzają w rozmowach skargi na Indonezyjczyków. Wspominają zabitych krewnych i znajomych. Wielu Timorczyków wciąż ukrywa się w tropikalnych lasach przed milicją. Na apel Kościoła niektórzy powracają do rodzinnych wiosek. Ponieważ ich domy spalono, koczują przed kościołami. Ufają jedynie swoim proboszczom. Kościół nawołuje do udziału w referendum i przebaczenia prześladowcom. W salach parafialnych odbywają się spotkania na rzecz pojednania. Przybyła na referendum indonezyjska policja obiecuje bronić wieśniaków przed napadami milicji. Wszyscy są dla siebie uprzejmi. Grzecznie się pozdrawiają. Uśmiechom nie ma końca. A jednak wyczuwa się napięcie. Milicja zabiła już ponad stu zwolenników niepodległości wyspy. Starsi z rozrzewnieniem wspominają czasy kolonialne. Za panowania Portugalczyków nie było napadów, nikt nie głodował.
Czy sytuacja się uspokoi? Czy dojdzie do referendum, którego termin Kofi Annan już przekładał? Tego nie wie personel UNAMET, który referendum przygotowuje. Tego nie wie bóg Maromak. No bo jak przewidzieć sytuację w kraju, gdzie padre Antonio, rodowity Jawajczyk, od sześciu lat proboszcz parafii Turiska, pomaga timorskim uchodźcom, a jego parafianie: Paolo, Roserio i Orlando, rodowici Timorczycy, przewodzą milicji Ablai, która tychże uchodźców prześladuje.

Więcej możesz przeczytać w 33/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.