Rachunek zysków

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wedle ostatniego komunikatu GUS, przeciętna płaca w II kwartale 1999 r. wyniosła 1659,48 zł (w lipcu już 1822,28 zł)
Oczywiście jest to kwota "uzusowiona" i ubruttowiona. Po odtrąceniu tych przymusowych płatności przeciętnemu pracownikowi pozostawało ok. 1100 zł. To, ile zarabiamy dzisiaj, wie - na pozór - każdy. Dlaczego uważam, iż jest to wiedza pozorna i jaka jest o naszych zarobkach wiedza prawdziwa, o tym za chwilę. Na początek zagadka. Ile wynosiło wynagrodzenie netto obywatela PRL w 1950 r., pierwszym roku, od którego możemy liczyć ciągłość obecnego systemu monetarnego?
Zagadka jest bardzo trudna i dlatego czuję się zwolniony z obowiązku fundowania nagród. Idę o zakład, że bez zaglądania do "Rocznika statystycznego" nikt prawidłowo nie odpowie. Zarobki te wynosiły bowiem niecałe 6 gr (ściślej 551 starych złotych, czyli - po denominacji - pięć i pół grosza). A zatem, licząc nominalnie i pomijając efekt dewaluacji, płace przez 49 lat wzrosły o ponad 20000 proc. Oczywiście jest to rachunek nominalny, czyli abstrahujący od inflacji. A co jak co, ale ceny w drugiej połowie XX w. to u nas rosły. I wzrosły od 1950 r. o ponad 6 tys. proc. Ściślej, wedle moich obliczeń, do lipca wzrosły o 6107 proc. Z tym, że nie upierałbym się przy ścisłości owych obliczeń. I to z wielu powodów. Po pierwsze, rachunek wzrostu cen w tak długim okresie ma umiarkowany sens ze względu na kolosalne zmiany jakościowe wyrobów. Nie ma odpowiedzi na pytania, ile dzisiaj kosztowałoby żelazko na duszę (produkt masowo używany w 1950 r.) ani jaka byłaby wartość zestawu wideo-telewizor-wieża-radio (to ostatnie bez wyciętego zakresu fal krótkich z Wolną Europą; w 1950 r. radia bez owej amputacji w sprzedaży nie pojawiały się). Po drugie, ceny w czasach socjalistycznej gospodarki planowego niedoboru informowały głównie o tym, za ile dzisiaj nie można kupić danego towaru. Po trzecie wreszcie, wskaźnik inflacji podlegał w peerelowskich czasach najróżniejszym manipulacjom. Do najprostszych należało przyjmowanie do obliczeń bardzo wąskiego koszyka dóbr. A równocześnie organ administracji ustalającej ceny otrzymywał polecenie "po linii" (partyjnej oczywiście), by cen tych dóbr raczej nie ruszać. W ten sposób zniszczono jedną z najlepszych polskich wódek - jarzębiak. No, bo skoro producent nie mógł sprzedawać drożej, musiał produkować taniej, czyli gorzej. A jeżeli już musiał sprzedawać drożej, zmieniał nazwę towaru. Poza kiełbasą zwyczajną, która najczęściej "wychodziła za mąż", rekordy pobiła kawa. Najpierw nazywała się "Kawa naturalna ziarnista", potem "Kawa extra", później "Kawa selekt", by na końcu dojść do "Kawy extra selekt". Niechybnie okrążenie zakończyłoby się ponownym przemianowaniem "Kawy extra selekt" na "Kawę", ale przyszedł Balcerowicz i zabawę popsuł.
Na pytanie, jak zmieniły się nasze realne płace, można odpowiedzieć także w inny, prostszy sposób. Kwota dzisiejszych przeciętnych płac netto jest niemal dokładnie równa wynagrodzeniom sprzed czterdziestu trzech lat (w 1956 r. sięgały 1118 zł). Przed osiemnastu laty, czyli w 1982 r., wynosiły 11631 zł. Jeśli dla tego roku dokonamy zatem prywatnej denominacji, obcinając jedno zero z wynagrodzeń i cen, otrzymamy ciekawe pole do porównań. Skoro bowiem kwoty zarobków dla lat 1956, 1982 i 1999 są równe, wystarczy porównać ceny, by odpowiedzieć na pytanie, jak żyło się kiedyś i jak żyje się dzisiaj. A ponieważ - przy okazji - wybrane lata są zwieńczeniem okresów różnej polityki gospodarczej - twardokomunistycznej industrializacji Bieruta i Minca, miękkokomunistycznej industrializacji Gierka i krwiożerczej polityki ortodoksyjnych liberałów Balcerowicza i Belki - będziemy mogli wyciągnąć wnioski dotyczące efektywności różnych koncepcji rozwoju.
Komentarz do tabeli "Polski koszyk" jest w zasadzie zbędny i skierowany być może jedynie do ludzi bardzo młodych albo do cierpiących na uporczywą polityczno-ekonomiczną amnezję (serdeczne pozdrowienia dla posła Ikonowicza). Praktycznie wszystkie towary znajdujące się w sprzedaży są dzisiaj wielokrotnie tańsze niż w przeszłości. Rekordy biją tutaj kawa i słonina - kilkanaście razy tańsze niż w 1956 r. O ile z kawą sprawa jest prosta (Gomułka dowiedział się, że w Polsce nie rośnie), o tyle paradoks słoniny wart jest drobnego wyjaśnienia. Użyty poprzednio zwrot "znajdujące się w sprzedaży" należy wziąć w cudzysłów. Nigdy bowiem do 1990 r. nie było w Polsce tak, by w jednym sklepie równocześnie znajdowały się wszystkie towary zamieszczone na przedstawionej liście (dotyczy to także, tu przypomnienie dla działaczy b. PZPR, sklepów za tzw. żółtymi firankami). Towary w Polsce komunistycznej bywały. Następstwem tego były dwa zjawiska - mężczyzna z siatką (w kręgach intelektualnych przyjęło się wdzięczne rosyjskie słowo "awośka", czasem spolszczane na "anużka" - w obydwu wypadkach źródłosłów był ten sam "a nuż coś rzucą") i zakupy na zapas. W czasach, gdy lodówek nie było (mimo że w zachodniej Europie powszechne od połowy lat trzydziestych, w Polsce niedostępne były do połowy lat sześćdziesiątych) słonina była jedynym przechowywalnym gatunkiem mięsa. Dlatego kupowana była na zapas, co powodowało jej absurdalnie wysoką cenę. Fakt ten należy odnotować w podręcznikach historii gospodarczej, gdyż jest to niewątpliwy dowód zwycięstwa ducha rynku nad materią gospodarki planowej.

Tylko cierpiący na polityczno-ekonomiczną amnezję mogą dzisiaj twierdzić,
że w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej żyło się nam lepiej


Powszechne niedobory wszystkiego powodowały też masowe zjawisko zakupów bazarowych. Na bazarach - oczywiście po znacznie wyższej cenie - można było kupić znacznie więcej niż w uspołecznionych sklepach. Dotyczy to zwłaszcza czasów "ekonomiki kartkowej" ( 1 sierpnia obchodziliśmy 22. rocznicę urodzin kartek na cukier). Co więcej, jeżeli bazary nie mogły zaspokoić jakiejś potrzeby wprost, oferowały rozsądne substytuty. Spektakularnym przykładem takiego dobra zastępczego były na początku lat 80. spalone żarówki. Wyjaśnienie jest proste. Kupowało się na targu spaloną żarówkę i wymieniało w pracy na dobrą. Jeżeli nawet szef przyłapał nas na gorącym uczynku, obrona była łatwa. Można było mówić, że spaliło się służbowe źródło światła i właśnie wymieniamy je na dobre.
Powiedziałem wyżej, że wszystkie towary są dzisiaj tańsze niż kiedyś. Oczywiście przesadziłem - są wyjątki. Jednym z nich są bułki, które w 1982 r. (ale wtedy, przypomnijmy - świeże i chrupiące - piekł je minister Krasiński) kosztowały mniej. Wyjątkiem drugim jest prasa. Gazety codzienne - co prawda kilka razy cieńsze niż dzisiaj - były trzy razy tańsze, tygodniki miały mniej więcej taką samą cenę. Mimo tej taniości, jakoś - nie wiedzieć czemu - nie zamieniłbym "Gazety Wyborczej" na "Żołnierza Wolności" ani tygodnika "Wprost" na "Rzeczywistość".
"A ja bym zamienił" - odpowiedział pewien mój znajomy, znany z mocno antykomunistycznych poglądów, któremu dałem do przeczytania ten tekst. "Bo widzisz, słońce dawniej świeciło mocniej, dziewczyny były ładniejsze, napoje alkoholowe - mocniejsze (koktajl Vera - poniewiera), a schody niższe. Nie bez znaczenia jest także to, że dawniej niemal wszyscy naszą biedę klepaliśmy jednako. I wielką radością było coś, co na chwilę z tej biedy nas wyrywało. Nigdy z niczego nie będę się już cieszył tak jak z pierwszej kawalerki ze ślepą kuchnią, pierwszych mebli kupionych "z listy kolejkowej" po miesięcznym wyczekiwaniu i z pierwszego malucha kupionego na gierkowskie przedpłaty".
"No cóż, jest to pewien punkt widzenia" - pomyślałem, patrząc w dal za znajomym odjeżdżającym w świat nowym fordem mondeo.

Więcej możesz przeczytać w 35/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.