Na sen i życie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rządzący w telewizji prawicowi hunwejbini, którzy chcieli narazić na szwank dobre imię przywódcy Polan, ponieśli klęskę. Premierowi nie zrobili takiego numeru jak prezydentowi
Pierwszego września około godziny dwudziestej pierwszej działy się rzeczy niezwykłe. W lustracyjnym trapezie bermudzkim Sejm-Sąd Lustracyjny-kancelaria premiera-MSWiA znikała błyskotliwa kariera mechanika samochodowego, który dzięki kaprysowi historii i własnym talentom z dnia na dzień stał się najpotężniejszym człowiekiem w państwie Polan. Ale o wiele bardziej dramatyczne było to, co działo się kilkaset kilometrów na północ od Warszawy, w kościele św. Jana w mieście Gdańsk, które 60 lat wcześniej z minuty na minutę zamieniało się w Danzig. Głowa państwa Polan, Aleksander, przez wrogów zwany Niewielkim, a przez sympatyków (tych było trzykrotnie więcej) Aleksandrem Wszystkich Polaków, staczał właśnie pojedynek na sen i życie z siłami natury. A przebieg pojedynku rejestrowały kamery.
Chwila była doniosła. W kościele orkiestra filharmoników izraelskich pod batutą wielkiego Zubina Mehty grała II symfonię Gustava Mahlera. Kamer było w kościele dużo, ale liczyły się tylko dwie. Jedna pokazywała orkiestrę, druga dyrygenta. A co pokazywał się na ekranie dyrygent, za jego plecami jak na dłoni widać było cztery osoby. Prezydenta Niemiec z małżonką i przywódcę Polan ze swoją żoną, a pierwszą damą. Dla prezydenta Polan i jego małżonki nie był to łatwy dzień. Pobudka przed szóstą rano, samochód, śmigłowiec, samolot, samochód, a wszystko to we mgle, gdy więc dotarli do Słubic nad Odrą, choć gospodarze, byli godzinę spóźnieni na spotkanie z czekającymi na nich cierpliwie gośćmi. Potem był spacer przez most, znowu śmigłowiec, znowu samolot, statek, wizyta na Westerplatte, lekcja wychowawcza w jednej ze szkół, spacer po Gdańsku i obiad z toastami. Czterema słowami - łatwo się było zmęczyć.
Przyznaję się bez bicia. Choć jestem melomanem, nigdzie nie śpi mi się tak dobrze jak w filharmonii. Trzymałem więc kciuki za prezydenta. Czy wytrzyma? Czy głowa mu nie opadnie? Czy nie chrapnie? W końcu był to koncert pojednania. Cały misternie i - trzeba powiedzieć - z głową przygotowany scenariusz dnia diabli by wzięli. I ten Mahler. Jego V symfonia była muzycznym tłem filmu "Śmierć w Wenecji" Viscontiego. Teraz jednak orkiestra miała zagrać II symfonię "Zmartwychwstanie". Mahler skomponował ją zachwycony "Dziadami" Mickiewicza. Ale w kościele w Gdańsku nie było żadnego "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie". Raczej jasno wszędzie i głośno wszędzie. Tylko "co to będzie" było aktualne. Jak w "Fauście" Goethego, gdzie Pan założył się z Mefistofelesem, czy diabłu uda się doprowadzić duszę Fausta do upadku, tak tutaj wyglądało, jakby diabeł chciał uśpić prezydenta Polan. Dobrze napisał krytyk, to było "półtorej godziny wypełnione muzycznymi obrazami tęsknot i cierpień". Głównie cierpień. W pierwszej części - "Święcie umarłych" - przywódca Polan, chcąc chyba zaprzeczyć tytułowi, trzymał się nieźle. Co jakiś czas kciuk i palec wskazujący wciskał sobie do oczu, wyraźnie się mobilizując do pozostania na jawie. I jakoś szło. Allegro za nim. W drugiej części zabrzmiał jednak nasenny najwyraźniej kwintet smyczkowy. Przywódca zaczął odpływać. Walczył z sobą już tylko resztką sił, a wysiłek był to potężny. Znowu kciuk i palec wskazujący w oczach. Gdy nie pomagało, położył sobie prawą dłoń na bicepsie lewej ręki, a prawą odwrotnie, jakby chcąc wzmocnić swoją koncentrację. Oczy co chwilę mu się zamykały, ale resztą sił podnosił powieki, dając do zrozumienia, że to nie sen, lecz skupienie. Oby do finału, wtedy będzie głośno, myślał chyba, bo w pewnym momencie zaczął bezceremonialnie zerkać na zegarek. Ale po każdym spojrzeniu z rezygnacją machał głową - jeszcze nie, jeszcze trochę. Jeśli mówię, to jestem, sądził z pewnością, bo co i rusz lekko przechylał głowę w prawo, szepcząc coś do ucha małżonce. Zero reakcji. Pogrążona w myślach pierwsza dama pozostawała lekko wychylona do przodu. Wiedziała doskonale, że plecy plus oparcie równa się sen. A przecież to koncert pojednania, spać nie można. Muzyka, ten złośliwy Mahler, usypiała. Od czasu do czasu budzili zmęczonych melomanów biegający po kościele ochroniarze, ale w końcu i oni zamilkli. Wreszcie nadszedł finał. Ci, którzy grali, zagrali głośniej, chór, który przez prawie półtorej godziny bezczynnie czekał, zaczął śpiewać. Smyczki i blachy, wszyscy grają i śpiewają, aż w końcu, jak chciał kompozytor, otwarły się bramy niebios. Oklaski, koniec, zwycięstwo. Pojednanie przeżyło. Rządzący w telewizji prawicowi hunwejbini, którzy chcieli narazić na szwank dobre imię przywódcy Polan, ponieśli klęskę. Premierowi nie zrobili takiego numeru jak prezydentowi. Gdy dwa dni później w Filharmonii Narodowej dyrygował Kurt Masur, a na skrzypcach grała Anne Sophie Mutter, transmisji już nie było. Widocznie bali się, że siedzący obok kanclerza Schrödera premier Buzek zaśnie. Ale niech im tam. Prezydent znowu im zrobił kuku. To był zresztą tydzień zwycięstw naszych polityków. Premier Buzek obiecał, że od września zmieni się sposób rządzenia i wizerunek rządu. I to jak się zmienił. Słowo dotrzymane. Przewodniczący Krzaklewski zaimponował dedukcją i przenikliwością - wiedział, na kogo są papiery w Sądzie Lustracyjnym i co jest w papierach. Tylko ci z SLD zniknęli. Czy ktoś ich widział? A może ktoś im podpowiedział, że nie należy przeszkadzać politycznemu przeciwnikowi, który jest na dobrej drodze do autodestrukcji.
Więcej możesz przeczytać w 37/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.