Cena fikcji

Na ceny produktów rolnych większy wpływ mają w Polsce decyzje urzędników niż swobodna gra sił rynkowych, czyli umowy terminowe, opcje czy kontrakty futures

Cen nie wyznaczają relacje między podażą a popytem, lecz liczba blokad na głównych drogach lub liczebność manifestacji rolników przed budynkiem kancelarii premiera. Producenci, a przede wszystkim konsumenci, nie są chronieni instrumentami wykształconymi w rozwiniętych gospodarkach rynkowych. Giełdy towarowe, będące na całym świecie symbolem wolnego rynku, w Polsce zostały zdominowane przez jedną organizację - Agencję Rynku Rolnego - która nie dopuszcza do wolnego handlu artykułami rolnymi. Czyni to ze szkodą dla wszystkich: rolników i konsumentów. W Polsce giełda nie jest zatem miejscem spotkania producentów oraz konsumentów, lecz elementem sieci sprzedaży Agencji Rynku Rolnego.

Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Ţywnościowej oblicza, że w ciągu ostatnich trzech lat realne dochody producentów rolnych spadły o jedną trzecią, przy równoczesnych, nieznacznych jedynie wahaniach cen detalicznych artykułów żywnościowych. - Polscy rolnicy nie powinni mieć za złe, że państwo nie chroni ich przed ryzykiem nagłego spadku cen towarów rolnych w taki sposób jak dziesięć lat temu - uważa Wojciech Dobrzyński, były prezes zarządu Warszawskiej Giełdy Towarowej. - Mogą mieć natomiast żal, że polityka państwa nie doprowadziła do wytworzenia mechanizmów giełdowych, które lepiej niż ministerialni urzędnicy chronią przed ryzykiem związanym z nagłymi ruchami cen.

Jan Lisowski, prezes Agencji Rynku Rolnego, zastrzega wprawdzie, że "jeżeli rynek jest rzeczą naturalną, to nienaturalne jest jego paraliżowanie przez określoną organizację państwową", w istocie jednak decyzje agencji uniemożliwiają swobodną grę popytu i podaży. Instytucja ta, kontrolując 80-90 proc. obrotu rolnego w Polsce, ma w praktyce zapewnioną pozycję supermonopolisty. Decyduje ona, ile, kiedy i gdzie w Polsce sprzedawać lub kupować artykuły rolne. W dodatku w sposób wykluczający możliwość wykształcenia konkurencji. Przeprowadzając skup, agencja oferuje na ogół rolnikom gotówkę i nie stawia - w przeciwieństwie do innych podmiotów - ostrych wymogów jakościowych. Na dodatek decydując o uruchomieniu środków na skup produktów żywnościowych, nie kieruje się często rachunkiem ekonomicznym, lecz względami społecznymi i chęcią wsparcia gospodarstw rolnych. W efekcie kupuje drogo, sprzedaje tanio. Przy wysokich cłach, dysponując pieniędzmi podatnika na dopłaty, ma najtańszy towar, do tego w dużej ilości. - Ceny artykułów żywnościowych zależą przede wszystkim od decyzji urzędników agencji - mówi Dariusz Marciniak, prezes Krak Brokers, jednej z największych firm zajmujących się obrotem towarami rolnymi. - Wyznaczając ją, urzędnicy nie muszą się kierować rachunkiem ekonomicznym. Cenę tę muszą zaakceptować także inne podmioty zajmujące się handlem artykułami żywnościowymi.

Jaki jest zatem w Polsce mechanizm kształtowania ceny skupu wieprzowiny, pszenicy, żyta, ziemniaków? Agencja Rynku Rolnego - biorąc pod uwagę stan własnej kasy, możliwość pozyskania pieniędzy na przykład z budżetu państwa, kondycję gospodarstw rolnych i skalę nacisku społecznego - ustala ją najczęściej na poziomie znacznie przewyższającym ceny światowe i określa wielkość kontyngentu, który może po tej cenie zakupić. Akcję takiego skupu kredytują banki, którym uda się podpisać z agencją umowę, a przeprowadzają pośrednicy. Wybór tych ostatnich również w dużym stopniu zależy od agencji.

Na skupie interwencyjnym, ogłaszanym po to, by wspomóc rolników, zarabiają wybrane przez ARR banki kredytujące skup, pośrednicy dokonujący go na zlecenie agencji i magazyny przechowujące zakupiony surowiec. Rachunek za taki sposób działania agencji płacą konsumenci albo w formie podatków, albo poprzez wyższe ceny żywności.

- Wszystko to jest możliwe dlatego, że w Polsce dotychczas nie powstały giełdy rolne z prawdziwego zdarzenia - utrzymuje Wojciech Dobrzyński. - To, co w tej chwili nazywamy giełdami towarowymi, nie zasługiwałoby na tę nazwę w krajach Zachodu, ponieważ nie działają one na podstawie odpowiednich uregulowań ustawowych i regulaminów szczegółowych.

- O stworzeniu systemu rolniczych giełd towarowych przesądziły decyzje polityczne, a obrót towarami agencyjnymi to podstawowe źródło przychodów zarówno dla samych giełd, jak i działających na nich biur maklerskich - ocenia Jacek Tomaszewski, doradca Zarządu Warszawskiej Giełdy Towarowej. W istocie polskie giełdy są zatem siecią sprzedaży Agencji Rynku Rolnego. - Na dodatek liczba giełd towarowych funkcjonujących w Polsce przekroczyła granicę efektywności - dodaje Tomaszewski. - Motorem powstawania wielu z nich był bowiem nie tylko rachunek ekonomiczny, ale również lokalne ambicje.

Rolnicy, którzy nie starają się o jakość swoich produktów, a protestują na drogach, zachowują się zatem w sposób racjonalny: skoro urzędnicy decydują o cenie skupu wytworzonych przez nich towarów, to presja na rząd przynosi większy zysk niż troska o jakość własnej pracy.

- Ucieczka od rynku nie może trwać wiecznie - dodaje Dariusz Marciniak. - W tym roku mieliśmy już sytuację, gdy hamowanie gry sił rynkowych paraliżowało działalność producentów: cena rynkowa cukru wynosiła 1,10 zł za kg, a ogłoszona przez państwo cena minimalna - 1,70 zł. Cukrownie miały z tego powodu olbrzymie kłopoty ze zbytem. Dlatego w kontraktach wykazywały ceny zgodne z państwowym minimum, natomiast godziły się pokrywać za odbiorcę koszty dodatkowe, na przykład badań marketingowych, sondaży rynku itp. - Producenci są sfrustrowani: jest ich za dużo, są słabo zorganizowani, mają utrudniony dostęp do informacji rynkowej i nie mają perspektyw spokojnej i zaplanowanej produkcji w wypadku dłuższego dochodzenia do zdolności produkcyjnej - wylicza Michał Trzeciecki, wicedyrektor w Hortex Holding SA. Utrudnia to polityka państwa. Prognozowanie ruchu cen na rynku rolnym jest trudne. Łatwiej przewidzieć przyszłoroczną cenę pszenicy wyznaczoną przez rynek niż tę, którą za rok wyznaczą urzędnicy ARR. - Tymczasem giełdy towarowe w rozwiniętych gospodarkach zaprowadzają przejrzystość i sprawiają, że rynek staje się przewidywalny - uważa Rafał Zysnarski z biura maklerskiego Awena. - Na podstawie bieżących ruchów cen można bowiem z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć poziom cen za pół roku, a nawet rok. Transakcje futures i forward pozwalają szacować rentowność produkcji za kilka miesięcy. Rolnik może zdecydować, czy opłaca mu się hodować świnie, czy uprawiać pszenicę.

Najprostszymi i najbardziej efektywnymi instrumentami giełdowymi są kontrakty terminowe dostawne (forward) i kontrakty terminowe przyszłościowe (futures). Kontrakt forward polega na tym, że nabywca i sprzedawca umawiają się na zakup towaru w określonym w umowie terminie i po określonej cenie. Oznacza to w praktyce, że pośrednik i rolnik mogą w marcu (gdy sieje się zboże) umówić się, iż rolnik sprzeda ziarno we wrześniu (po żniwach) na przykład po 60 zł za tonę. Taka umowa jest wiążąca i gdy rynkowa cena pszenicy nagle wzrośnie, rolnik nie otrzyma więcej pieniędzy. Z drugiej strony - gdy cena nagle spadnie, na przykład do 40 zł, rolnik nie traci. Kontrakty forward gwarantują zatem rolnikowi i pośrednikowi możliwość przeprowadzenia długoterminowej kalkulacji, rozsądnego prowadzenia biznesu i oceny własnej zdolności kredytowej.

Kontrakty futures to zobowiązania podobne do forward, tyle że podlegające obrotowi na giełdzie. Nabywca i sprzedawca ustalają cenę i termin realizacji umowy, ale takie kontrakty można potem sprzedawać na giełdzie. Kiedy zanosi się na słabe zbiory i zwyżkę cen skupu, kontrakt na wrześniową dostawę pszenicy po 40 zł za tonę w chwili, gdy analitycy przewidują, że rynkowa cena tony pszenicy wyniesie 80 zł, można sprzedać z dużym zyskiem.

Stała obserwacja cen kontraktów futures pozwala na przewidywanie cen artykułów rolnych w przyszłości, wpływa na wyznaczenie wysokości cen nowych kontraktów futures i forward, a w konsekwencji powoduje, że maleje ryzyko pozostania z towarem, którego sprzedaż z powodu nadprodukcji jest niemożliwa. Giełda wykształciła również liczne instrumenty pochodne od futures i forward - zamiast sztywnego trzymania się terminów i cen można się umówić, że nabywca sprzeda swój towar w lipcu lub wrześniu za 60-100 zł, a ostateczną cenę uzależnić od spełnienia warunków dodatkowych lub pojawienia się nowych okoliczności. W wypadku każdej umowy jedno pozostaje nienaruszalne: towar musi mieć określoną w kontrakcie jakość, co zmusza producenta do troski o nią i w konsekwencji wpływa na podniesienie poziomu całego rolnictwa. - Dzisiaj przeciętny producent nie jest przyzwyczajony do obserwacji rynku, śledzi natomiast decyzje podejmowane przez Agencję Rynku Rolnego - konstatuje Michał Jerzak, prezes Giełdy Poznańskiej. - Prawdziwe sygnały rynkowe są elementem wtórnym. Ryzyko związane z produkcją i sprzedażą w całości ponosi rolnik. Na przykład decydując się dzisiaj na chów świni, nie wie, ile za rok będzie kosztować w skupie kilogram wieprzowiny. - Rolnicy na zapłatę czekają miesiącami, złorzeczą, że nie mają z czego opłacić podatków i nie starcza im nawet na zaspokojenie podstawowych potrzeb - dodaje Rafał Zysnarski. - Na giełdzie to nie do pomyślenia: tu terminy płatności nie przekraczają z reguły trzech tygodni. - W obu systemach, giełdowym i dzisiejszym, dobrze poradzą sobie więksi pośrednicy. Giełdowy jest jednak korzystniejszy i dla producentów, i dla konsumentów - dodaje Dariusz Marciniak. - Dzisiaj przewidywanie ruchów cen na rynku rolnym jest trudne, choć nie jest niemożliwe.

Giełda w budowie

W tym roku Ministerstwo Rolnictwa przygotowało kilka aktów prawnych mających poprawić funkcjonowanie rynku rolnego w Polsce i naprawić błędy powstałe przy tworzeniu rynków hurtowych. Te ostatnie zamierza się zróżnicować: będą się rozwijać rynki hurtowe położone przy dużych aglomeracjach, te przy małych miastach mają się zamieniać w punkty sortowania i konfekcjonowania produktów rolnych. Rząd zakłada, że docelowo obsługą kontraktów terminowych zajmie się Warszawska Giełda Towarowa. Projekt ustawy o giełdach towarowych, przyjęty przez KERM, rozpatrywany jest przez Radę Ministrów. Aby jednak giełda mogła zacząć działać, trzeba sprawić, by Agencja Rynku Rolnego przestała być monopolistą skupu. Ma temu służyć ustawa o domach i dowodach składowych. Jej wprowadzenie wymaga zmiany kilku przepisów kodeksu cywilnego i kodeksu postępowania cywilnego. Projekt rozpatrywany jest przez komisje sejmowe. Gdy zostanie przyjęty, rolnicy nie będą zmuszeni - jak dotychczas - do jak najszybszej sprzedaży zboża po żniwach, by zyskać gotówkę na opłacenie rachunków na przykład za usługi kombajnowe, nawozy, robociznę. Będą mogli powierzyć przechowanie zboża koncesjonowanemu domowi składowemu. W zamian otrzymają dwuczęściowy dowód składowy, który będzie można wykorzystać jako zabezpieczenie kredytu, jaki rolnik chciałby zaciągnąć na przykład na czas oczekiwania na lepszą koniunkturę rynkową. Agencja nie będzie zatem musiała interweniować na rynku tak jak dzisiaj, tzn. pilnie uruchamiając znaczne fundusze na zakup produktów rolnych. Pozbawienie jej monopolistycznej pozycji otworzy pole do działania innym pośrednikom.

Duże firmy potrafią to robić, nawet kalkulując odpowiednio zachowanie Agencji Rynku Rolnego. Rolnicy jednak często podejmują błędne decyzje o wyborze uprawy na przyszły rok, a to z kolei pogłębia kryzys nadprodukcji. Duże firmy potrafią nawet lepiej niż sama agencja ocenić stan jej zapasów. Gdy trzy lata temu ARR pomyliła się, nie doszacowując stanu zapasów mięsa, kilku dużych pośredników pojawiło się na rynku z importowanym towarem, sprzedając go z zyskiem dochodzącym do 400 proc. - W Polsce ciągle brakuje dokładnych informacji na temat towarów rolnych znajdujących się w naszych magazynach i u naszych producen- tów - mówi Jacek Ciesielski, prezes Wielkopolskiej Giełdy Rolno-Ogrodniczej (WGRO).

Gdy WGRO uruchamiała dostawy warzyw do dużych hipermarketów, zażądano, by towar miał odpowiednią jakość, wilgotność, wielkość, a nawet kolor. Znalezienie informacji o tym, gdzie w Europie Zachodniej można kupić towar spełniający te parametry, trwa kilka minut. W Polsce nie udało się go znaleźć. - Dlatego pierwsze dostawy pochodziły głównie z importu - mówi Jacek Ciesielski. - Dopiero później zdołaliśmy odnaleźć żądane produkty w Polsce, ale zanim zaczęliśmy dostarczać je dużym sieciom sprzedaży, sami musieliśmy zadbać o ich posortowanie i zapakowanie. Prace nad ustawą, na której mogłyby oprzeć działalność rolnicze giełdy towarowe w Polsce, trwają od początku lat 90. Bez sukcesu. Brak giełd zrekompensować miało w części powołanie tzw. rynków hurtowych (miejsc, gdzie na bieżąco skupowano by artykuły rolne po "cenach dnia"), wyposażonych w urządzenia sortujące i pakujące, a w przyszłości także magazyny. Do roku 1998 na ich uruchomienie wydano 149 mln zł ze środków publicznych. Urzędnicy decydowali o sposobach działania i lokalizacji 22 powołanych spółek. "Na rynkach hurtowych obecnie nie ma kto sprzedawać, a na niektórych obrót towarowy jest praktycznie równy zeru" - alarmował w sierpniu Józef Frączek, przewodniczący senackiej Komisji Rolnictwa.

Kontrola NIK ujawniła, że tylko siedem z 22 spółek zarządzających rynkami hurtowymi w trzech pierwszych kwartałach 1998 r. miało dodatni wynik finansowy. Łużyckie Centrum Hurtu Rolnego nie wykonało żadnego ze statutowych zadań - mimo że wydało całą gotówkę akcjonariuszy. Spółka Begrol w Nowym Dębiu koło Bydgoszczy zainwestowała w budynki, a po dwóch latach splajtowała.

Zdaniem Mirosława Mielniczuka, prezesa Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, w wypadku większości budowanych dotychczas rynków hurtowych "inwestowano pochopnie, bez dokładnego kalkulowania kosztów, planując nadmierną rozbudowę infrastruktury". Większość rynków nie ma zaplecza do przechowywania większych partii towarów, a o urządzeniach sortujących i pakujących pomyślano za późno. W efekcie rolnicy zamiast w czystych i ogrzewanych halach wolą sprzedawać swoje produkty, stojąc po kolana w błocie na organizowanych ad hoc targowiskach pod chmurką. Opłata za korzystanie z budowanych przez państwo rynków hurtowych jest znaczna, a większość giełd prócz komfortu handlowania w bardziej cywilizowanych warunkach niewiele do ma zaoferowania.

Jest jeszcze jeden powód utrudniający uruchomienie mechanizmów giełdowych: powodują one konieczność rejestracji obrotu. Rybołówstwo - jak wynika z nieoficjalnych informacji Ministerstwa Transportu i Gospodarki Morskiej - funkcjonuje m.in. dlatego, że rybacy notorycznie łamią przyznawane im limity połowowe. Wielu rybaków działa na pograniczu szarej strefy, sprzedając ryby "na boku". Szacuje się, że ci bardziej obrotni są w stanie nawet trzykrotnie przekroczyć przydzielony im limit. Transakcja nie rejestrowana na giełdzie to transakcja nie opodatkowana. Dlatego niektórzy producenci omijają giełdy i rynki hurtowe ze stratą dla podatników.

Więcej możesz przeczytać w 42/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.