ANTYGWIAZDA

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z CHRISSIE HYNDE, wokalistką zespołu The Pretenders
Roman Rogowiecki: - Karierę piosenkarską rozpoczęłaś nietypowo, bo od studiowania sztuk pięknych na uniwersytecie w Kent, a potem, co jeszcze dziwniejsze, przeniosłaś się z USA do Europy, choć w twojej branży obowiązuje raczej odwrotny kierunek przemieszczania się.
Chrissie Hynde: - Pochodzę ze środkowoamerykańskiego stanu Ohio i przez wiele lat nie ruszałam się stamtąd, nie wiedziałam nawet, co to takiego paszport. W moim mieście nie znałam też nikogo, kto byłby kiedykolwiek w Europie.
- I wylądowałaś w Londynie na początku lat 70. Niebawem miała się tu zacząć wielka kariera punk rocka.
- Przez pierwszych pięć lat starałam się być wszędzie, gdzie coś się działo w muzyce, ale i tak przez rok sprzedawałam torebki na ulicy. Mniej więcej w 1976 r. wiedziałam już, że punk będzie niebawem stylem dominującym.
- Ale sama założyłaś "konserwatywny" zespół rockowy The Pretenders.
- Wychowałam się na amerykańskim radiu, które za czasów mojej młodości grało czarną muzykę Bobby?ego Womacka i Jamesa Browna, a angielskie nastolatki słuchały w tym czasie Mott The Hoople czy Roxy Music. Zresztą nie styl był wtedy dla mnie istotny. Pierwszym przebojem okazała się piosenka "Stop Your Sobbing" z repertuaru zespołu The Kinks z lat 60.
- Piosenka była tradycyjna, ale jej wykonawcy - mniej. Dwóch gitarzystów z The Pretenders zmarło na początku kariery grupy wskutek przedawkowania narkotyków.
- To fakt. Basista i gitarzysta z naszego zespołu poszli na całość. To byli dwaj chłopcy z maleńkiego Hereford, blisko Walii. Wcześniej niewiele podróżowali, a tu nagle taka kariera... Dali się bezkrytycznie wciągnąć w wir rockowego życia. Basista Pete tak silnie uzależnił się od heroiny, że musiałam go wyrzucić z zespołu. Dwa dni później gitarzysta Jimmi, który dotychczas nie był uzależniony, ale lubił trochę pohulać, zmarł na skutek zażycia jakiegoś zabójczego koktajlu. Pete poszedł jego śladem rok później.
- Tymczasem ty, piosenkarka i gitarzystka w zespole rockowym, który od dwudziestu lat jest w czołówce sceny rockowej i w centrum tego życia, wydajesz się osobą nadzwyczaj trzeźwo myślącą i praktyczną. Rock cię nie zepsuł.
- Jestem przyziemna, bardzo praktyczna i kieruję się zdrowym rozsądkiem. Poza tym nie mam natury gwiazdy: nie chodzę na premiery filmów, nie podlizuję się dziennikarzom, nie imponuje mi, że mnie rozpoznają na ulicy. Kiedy zaczynałam śpiewać, kariera zespołu polegała na nagrywaniu piosenek i na graniu koncertów. Nie kręciło się wideoklipów, nie działała w takiej skali ogromna maszyna biznesu, z jaką mamy do czynienia teraz. Miałam skromne marzenia - grać i śpiewać. Broń Boże, robić karierę! Na szczęście to podejście obróciło się na moją korzyść.
- Na nowej płycie "Viva El Amor" śpiewasz tytułowy utwór po hiszpańsku. Czy to wpływ twojego męża?
- Nie tylko. W Londynie znalazłam się w środowisku kosmopolitycznym. Zresztą wielkie miasta europejskie są o wiele bardziej "międzynarodowe" niż metropolie amerykańskie. Zostałam tu zaakceptowana mimo amerykańskiego pochodzenia. Śpiewanie piosenki po hiszpańsku nie jest dla mnie czymś obcym, choć nie znam tego języka. A mój mąż rockiem nie interesuje się zupełnie. Niedawno podczas wspólnego zwiedzania Pragi, kiedy oglądaliśmy zabytki, zwrócił mi uwagę, że muzycy rockowi mają podobny sposób bycia jak przemytnicy narkotyków. Tu się z nim zgadzam. Sama lubię higieniczny rytm życia - wstaję wcześnie i od rana biorę się do pracy.
- Z Pragi miałaś blisko do Warszawy. Byłaś kiedyś w Polsce?
- Nie, ale w Akron w stanie Ohio, skąd się wywodzę, mieszkało wielu Polaków, i sama wychowałam się w częściowo polskim środowisku. Tu, w Anglii, żartuje się z Irlandczyków, a w Stanach słyszałam wiele kawałów o Polakach. Najczęściej były to żarty sympatyczne. - Tytuł ostatniej płyty "Viva El Amor" to pomysł Lindy Mc Cartney. - Linda bardzo zapaliła się też do pomysłu, aby na okładce umieścić więcej akcentów punkowych. Sama wykonała zdjęcie na okładkę...
- ...utrzymane w stylu radzieckiej sztuki agitacyjnej.
- Linda po sesji zdjęciowej wyjechała do Stanów Zjednoczonych i już więcej jej nie zobaczyłam. Wiem, że kiedy przygotowywała okładkę płyty, już doskonale wiedziała, że umiera i to miał być jej pożegnalny prezent dla mnie.


Więcej możesz przeczytać w 43/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: