Gangrena

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy policja chroniła gangsterów w zamian za współpracę konfidentów?
Zorganizowany gang z Pomorza Zachodniego, kontrolujący handel narkotykami w Polsce, międzynarodowy transfer kokainy, przemyt graniczny, czerpiący zyski z prostytucji i sprzedaży nielegalnie sprowadzanego spirytusu, zbudował swoją potęgę dzięki konfidentom policji, okradając Pruszków oraz "wystawiając" konkurencję. Przestępcy nie tylko dbali o przychylność organów ścigania, ale także korzystali z usług biznes- menów mających dobre kontakty z politykami i wymiarem sprawiedliwości. Członkowie grupy przez lata działali bezkarnie. Prokuratorzy umarzali toczące się przeciwko nim sprawy, a sądy uznawały ich za niewinnych.
Dobra passa gangu to już na szczęście przeszłość. Teraz, przytłoczeni prokuratorskimi zarzutami, przestępcy z Pomorza zapomnieli o solidarności grupowej, zmienili nazwiska, podupadli na zdrowiu (niektórzy mają skłonności samobójcze). Ich rodziny ubezpieczają mienie na wypadek pożaru i - ze względu na ewentualne zamachy bombowe - starają się nie podróżować samochodami. Wygląda na to, że bardziej niż procesu i wielu lat za kratami gangsterzy obawiają się odwetu ze strony byłych kompanów.
Na początku tego tygodnia do Sądu Wojewódzkiego w Szczecinie skierowano akt oskarżenia przeciwko dwunastu członkom grupy. Wkrótce rozpocznie się jeden z najgłośniejszych w kraju procesów. Już dziś wiadomo, że będzie on przebiegać pod wyjątkowo silną obstawą policji sądowej i oddziału antyterrorystycznego.
To drugi w Polsce wypadek ukrócenia interesów zbrojnego gangu. Wcześniej skutecznie sparaliżowano grupę przestępczą Rympałka, wymuszającą haracze za skradzione auta, napadającą na konwoje z pieniędzmi (na przykład na warszawskim Ursynowie, kiedy skradziono ponad milion złotych). Do posadzenia gangsterów na ławie oskarżonych przyczyniły się zeznania świadków incognito. W szczecińskiej sprawie przesłuchiwanych będzie dwudziestu pięciu takich świadków. Wiele osób, mimo zagrożenia, przełamało strach i zdecydowało się na złożenie jawnych zeznań. W trakcie śledztwa powróciły stare sprawy, umorzone niegdyś ze względu na skuteczne zastraszenie świadków.
Jedną z nich było spalenie agencji towarzyskiej przy ul. Dworskiej w Szczecinie. Jej właścicielka nie chciała płacić haraczu. Sprawcy pozostali bezkarni, za to kobiecie, która przełamała strach i powiedziała o kulisach podpalenia, wytoczono sprawę o czerpanie korzyści majątkowych z cudzego nierządu. Prokuratura zainteresowała się również rozliczeniami podatkowymi dwunastu członków grupy z Pomorza. - Większość z nich przez sześć lat nie wypełniła żadnego zeznania podatkowego, nie rozliczała się z urzędami skarbowymi. Poruszali się ekskluzywnymi samochodami zarejestrowanymi na nazwiska innych osób. Sprawy w prokuraturze umarzano, a w sądzie zapadały wyroki uniewinniające. Gdyby w latach 1994-1995 rzetelnie analizowano rozpoczęte śledztwa i pojawiające się w mediach sygnały o zorganizowanej przestępczości na Pomorzu, podejrzanym można by postawić zarzuty i udowodnić popełnione przestępstwa - twierdzi prokurator prowadząca śledztwo dotyczące pomorskiej mafii.
Tak się jednak nie stało. Organizacja rosła w siłę, a jej członkowie czuli się bezkarni. Przestępcze struktury rozbito dopiero przed kilkoma miesiącami. Zarzut zorganizowania gangu o charakterze zbrojnym (w starym kodeksie grozi za to kara pozbawienia wolności do lat dziesięciu, w nowym - do lat ośmiu) i kierowania nim od 1990 r. postawiono Markowi K. (zmienił nazwisko na M.), pseudonim Oczko. Zatrzymano go w siłowni, podczas ogólnopolskiej obławy policyjnej przeprowadzonej w nocy z 23 na 24 lutego tego roku. Wtedy też wpadli jego najbliżsi współpracownicy. Ciążą na nich m.in. zarzuty o uczestnictwo w gangu, handel narkotykami, czerpanie korzyści z cudzego nierządu oraz ściąganie haraczy.

Dobra passa gangu z Pomorza skończyła się podczas procesu grupy handlarzy narkotyków, kierowanej przez Rafała Ch. (Czarnego), który pracował w grupie Oczka. Wtedy to po raz pierwszy w Polsce złamana została zasada solidarności świata przestępczego. "Uczestniczyłem w handlu amfetaminą, LSD, haszyszem, marihuaną i ecstasy, ale związkiem przestępczym nie kierowałem" - powiedział Rafał Ch. Na sali sądowej padło wówczas nazwisko Marka K. i ludzi skupionych wokół niego. Czarny nie krył, że płacono mu za to, by oficjalnie "robił za szefa". W świecie przestępczym zawrzało. Mówiło się, że wyznaczono wysoką nagrodę za głowę zdrajcy. - Nie miałem interesu, żeby ich kryć - mówi teraz Czarny. - Wystawili mnie policji i okradli z pieniędzy odłożonych na czarną godzinę. Myśleli, że zrobią mi "numer", a ja nic nie powiem. Cały przemyt i handel narkotykami odbywał się za wiedzą i zgodą Oczka. Nikt nie próbował robić interesów na własną rękę. Marek K. był wodzem, ale nie miał charyzmy. Gdyby nie pieniądze, byłby nikim.

W latach 70. Marek K. pracował jako "bramkarz" w szczecińskim lokalu. Dobry interes ubił na początku lat 90., sprzedając biznesmenowi z Gorzowa Wielkopolskiego ciężarówkę z papierosami - zamiast tytoniu w bibułkach były trociny. Biznesmen stracił 3,5 mld starych złotych, a oskarżony o oszustwo Oczko stanął przed Sądem Rejonowym w Gorzo- wie Wlkp. Świadkowie podtrzymali obciążające go zeznania, ale 25 lutego 1995 r. oskarżonego uniewinniono. Prokurator zapowiedział wniesienie rewizji wyroku, po czym wniosek o rewizję wycofał. Jeszcze niedawno głośno było o domniemanych związkach Marka K. z zamordowanym 6 lutego tego roku Wiesławem N. (bratem Dziada), właścicielem największej w Polsce wytwórni amfetaminy w Woli Karczewskiej. Większość rozprowadzanych na Pomorzu Zachodnim narkotyków, których dystrybucję kontrolował Oczko, pochodziła z tej fabryki. Głośno było także o powiązaniach Marka K. z międzynarodowym gangsterem Ricardo, podobnie jak o jego układach z UOP. - Przez długi czas Marek K. miał nad sobą parasol ochronny. VIP-y bawiły się na wydawanych przez niego przyjęciach i nie dbały o to, że wódka, którą wprowadził na rynek, miała gangsterski rodowód - opowiada jeden z warszawskich prokuratorów.
Po aresztowaniu Marka K. mało kto wierzył, by boss nie wyszedł wkrótce na wolność. Codziennie słano mu do aresztu wykwintne potrawy z ekskluzywnej restauracji hotelowej. Wkrótce Oczko musiał jednak zmienić jadłospis. Pod ochroną antyterrorystów dowożono go do różnych zakładów karnych (m.in. we Wronkach, Koszalinie i Goleniowie), by zerwać jego kontakty z przyjaciółmi na wolności. Wciąż jednak wierzono, że lada moment gangster wyjdzie na wolność. Rozpowszechniano pogłoski, jakoby jego obrony podjął się znany warszawski adwokat, reprezentujący przed sądem Pershinga. Tadeusz de Virion dementuje tę plotkę: - Nigdy nie miałem nic wspólnego z panem K. Nie udzielałem mu żadnych porad ani też nie będę reprezentował go w sądzie. Nie jestem adwokatem zorganizowanych grup przestępczych, chociaż rzeczywiście przed czterema laty prowadziłem sprawę Pershinga. Nie dotyczyła ona jednak zorganizowanej przestępczości, lecz występku, za który prawo przewiduje karę do dwóch lat pozbawienia wolności.
Stołeczni przestępcy twierdzą, że Marek K. początkowo był zwykłym żołnierzem Pruszkowa. Liczył się, bo był piekielnie silny fizycznie. - Dorobił się, okradając innych, m.in. swojego bliskiego kumpla Pershinga, podczas gdy ten był w więzieniu. Oskubał go z pieniędzy za trzy traki (tiry) ze spirytusem. Pershing był wściekły. Nie był to jego jedyny "numer". Oczko kręcił na boku z Balbinem z Pruszkowa. Brali od gangu forsę i ją przepuszczali. Potem mówili, że interes nie wypalił albo że policja wszystko zgarnęła - opowiada jeden z zaufanych ludzi Pershinga.
Kiedy Oczko bywał w stolicy, jego interesów w Szczecinie pilnował Marek D. Robił to skutecznie, także podczas krótkich pobytów za kratkami, skąd wydawał dyspozycje przez telefon komórkowy przynoszony mu do celi. Wieść niesie, że Marek D. był jedynym w gangu, który chciał wysadzić szefa z siodła. Zaczął od próby kradzieży ulubionego porsche Marka K. O wszystkim doniesiono jednak bossowi i Marek D. musiał się napracować, by odzyskać zaufanie. Donosicielowi nie darował - przy nadarzającej się okazji oszukał go na transakcji spirytusowej - podobnie jak Oczko oszukał Pershinga.
Zaufanym żołnierzem Marka K. był Artur R. (pseudonim Tuła), choć współpracował z policją, z czego Oczko zdawał sobie sprawę. - Wszyscy wiedzieli, że Tuła sypie, ale nikt nie mógł mu nic zrobić - twierdzi Czarny. - Chronił go oficer z wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną. Artur R. wiele razy powoływał się na swoje znajomości w policji. Mówił: "Chroni mnie wydział PZ. Jedno słowo i cię zwiną". Artura R. widywano w towarzystwie osób znanych i szanowanych, m.in. dziennikarzy i niektórych biznesmenów. Jednemu z nich, Tadeuszowi K., sponsorowi piłkarzy Pogoni, Tuła pożyczył sporą gotówkę. Zwrotu pieniędzy może się jednak nie doczekać. Prokuratura poszukuje biznesmena międzynarodowym listem gończym, ale K. zdołał umknąć organom ścigania. Ostrzec go miał - o czym głośno w środowisku prawników - zaprzyjaźniony sędzia. Po zatrzymaniu w obławie Tuła powoływał się na swoje układy. Te jednak tym razem nie zadziałały i Artur R. trafił do aresztu. Za kratami wpadł w panikę - wdrapał się na komin w pobliżu spacerniaka, domagając się rozmowy z przedstawicielami organów ścigania. Wkrótce zdecydował się na współpracę z prokuraturą.

Więzienna atmosfera nie służy także Januszowi G., pseudonim Gołąb, pochodzącemu z Międzyzdrojów, zatrzymanemu niegdyś przez UOP w związku z przerzutem amfetaminy do Szwecji. Do niedawna igrał z wymiarem sprawiedliwości dzięki "żółtym papierom", wystawianym m.in. przez kapitana Zbigniewa Ł., biegłego sądowego, ordynatora oddziału psychiatrii szczecińskiego aresztu (oskarżonego obecnie o przyjmowanie korzyści majątkowych od przebywających na obserwacji przestępców i wystawianie niezgodnych ze stanem faktycznym opinii o stanie ich zdrowia).
Po wpadce gangu Gołąb przekonywał, że cierpi "na głowę", zatem nie może rozmawiać z prokuratorem. Zarządzono przerwę w przesłuchaniu, a podejrzanego skierowano na specjalistyczne badania. Okazało się, że jest zdrów jak ryba. Jeden z lekarzy psychiatrów stwierdził (poza protokołem): "Skoro podejrzany potrafił zorganizować siatkę przemytników i handlarzy narkotyków, skrzętnie się z nimi rozliczał, a pieniądze z transakcji się zgadzały, to znaczy, że nie jest taki chory". Prawdziwym problemem Janusza G. jest za to kokainowy nałóg. To samo uzależnienie zgubiło Jacka P. (Ślepaka), który od 1990 r. kontrolował handel kokainą na Pomorzu. Centrum dystrybucji białego proszku znajdowało się w znanym hotelu, położonym kilkaset metrów od komendy wojewódzkiej policji. - Policja dobrze o tym wiedziała, ale nikt nie mógł zaszkodzić Ślepakowi - sugeruje Czarny. Podobnie jak Tuła, Jacek P. był konfidentem policji. Złośliwi wymyślili nawet dla niego drugi pseudonim - Dozór, ponieważ mimo wcześniej ciążących na nim zarzutów (m.in. ciężkiego uszkodzenia ciała i udziału w bójce), prokuratura stosowała wobec niego jedynie dozór policyjny. W ostatnich latach sam zaczął "ćpać", stał się niewiarygodny - miewał psychozy i kilkudniowe depresje. Wciąż jednak utrzymywał, że chroni go policyjny glejt. Zdemolował restaurację, gdy obsługa odmówiła mu o piątej nad ranem podania alkoholu, straszył dziennikarkę, która odważyła się "nie tak" o nim pisać, wymuszał haracze.

Wśród osób mających zasiąść wkrótce na ławie oskarżonych znalazł się także Jakub S., kierowca Oczka (zmienił nazwisko na K.), cieszący się opinią profesjonalisty, czerpiący zyski z handlu amfetaminą i haszyszem. Prawdopodobnie to właśnie on przyczynił się do wpadki Czarnego. - Jeżeli nawet był policyjnym agentem, to pracował dyskretnie - usłyszeliśmy. Prokurator zaliczył do gangu także Ryszarda M. - Siekierę, mimo iż ten obrywał cięgi od kompanów. Na ich polecenie wymusił kiedyś 230 tys. marek haraczu. Nie dość, że nie wypłacono mu udziału, to jeszcze go pobito i skradziono mercedesa klasy S.
Na przynależności do organizacji stracił także Ryszard K. (Karpik), absolwent akademii rolniczej, znany sportowiec, czerpiący zyski z prostytucji. Kompani twierdzą, że on jeden był przeciwny rozprowadzaniu narkotyków w klubach. Na proces oczekuje również Jerzy W. (Gutek), odpowiedzialny za kontakty gangu ze światem biznesu. Zatrzymano go na niemieckiej granicy. Nieoficjalnie wiadomo, że "przysłużył się" mu pozostający na wolności Sylwester Z. (zmienił nazwisko na O.) poszukiwany międzynarodowym listem gończym. - Organa ścigania mogły "zwinąć" ich wszystkich wiele miesięcy temu. Nie byłoby wtedy żadnych ucieczek i zastraszania świadków. Ale policja kryła swoich konfidentów. Podczas mojego procesu handlarz narkotyków obciążył mnie zeznaniami. Ani słowem nie wspomniał o tamtych, chociaż wiedział, że to oni rządzili. Spotkałem go potem w areszcie. Powiedział, że podczas przesłuchania na komendzie funkcjonariusz pionu narkotykowego kazał mu obciążyć tylko mnie. O innych miał nie wspominać, bo "byli w porządku" - tłumaczy Czarny. Podinspektor Dariusz Rudy, naczelnik Wydziału do Zwalczania Przestępczości Narkotykowej w szczecińskiej KWP, przekonuje, że metody pracy operacyjnej policji nie przewidują darowania przestępstw w zamian za udzielenie informacji o innych gangsterach. - To niedopuszczalne, przynajmniej oficjalnie. Nie ma zgody przełożonych na takie postępowanie. Zdarzały się takie sytuacje, ale jedynie nieformalnie. Chronienie przestępcy i chowanie akt jego sprawy do szafy jest łamaniem prawa i jako przestępstwo podlega ściganiu - mówi Rudy.

Inspektor Bolesław Bernat, szef szczecińskich służb kryminalnych, uważa, że w sprawie Czarnego nie popełniono błędów, które opóźniłyby działania zmierzające do rozbicia gangu Oczka: - Nie sztuka przecież wygrać drobną potyczkę, lecz całą wojnę - cytuje dewizę Napoleona. - Być może mieliśmy drobne potknięcia, ale liczy się efekt końcowy. Owszem, można było działać wcześniej, lecz wtedy wyłapalibyśmy pojedynczych przestępców, nie zneutralizowalibyśmy natomiast całej grupy. Postawiono by drobne zarzuty i po krótkim czasie wszyscy wyszliby na wolność. Trzeba było rozpracować powiązania w organizacji, szukać ofiar gangsterskiej działalności. Oczko i jego ludzie zostali zatrzymani w najlepszym dla sprawy momencie.
Ujawnienie podczas procesu Czarnego kulis pracy operacyjnej funkcjonariuszy szczecińskiej policji spowodowało jednak zwolnienie z pracy doświadczonego oficera wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną. Sprawą zajęła się prokuratura. - Funkcjonariuszowi, o którym mowa, w znaczeniu prawnym nie postawiono zarzutów, jednak jego osoba i prowadzona przez niego działalność była przedmiotem odrębnego postępowania, które zostało utajnione - mówi prokurator z Wydziału ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Wojewódzkiej w Szczecinie.

Więcej możesz przeczytać w 36/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.