Oświęcimski węzeł

Oświęcimski węzeł

Dodano:   /  Zmieniono: 
Oświęcim pokazuje, jak powierzchowne jest polsko-żydowskie pojednanie
Do tej pory spory wokół obozu oświęcimskiego (a właściwie należałoby powiedzieć: zespołu dwóch różnych, choć złączonych wspólną administracją obozów w Oświęcimiu i Brzezince) były konfliktami polsko-żydowskimi czy też chrześcijańsko-judaistycznymi. Chodziło jednak nie tylko o symbole religijne; punktem wyjścia było kłamliwe przypisywanie przez PRL zagazowanych i spalonych w Brzezince Żydów do państw, których paszporty formalnie posiadali. W ten sposób nie tylko zawyżano liczbę zgładzonych tam Polaków, Francuzów, Holendrów czy obywateli innych krajów, ale także likwidowano problem żydowskiej pamięci o Zagładzie, na której straży stał - traktowany jako państwo nieprzyjazne - Izrael. Aż do lat 80. nie było w Oświęcimiu wśród pawilonów pamięci różnych narodów pawilonu żydowskiego. Musiało to wywoływać rozgoryczenie Żydów, bo raniło ich prawo do narodowości i pamięci. Na to dopiero nałożył się konflikt o klasztor sióstr karmelitanek i symbol krzyża. Dla Żydów jest to wciąż przejaw naszej zaborczej chęci "pośmiertnej chrystianizacji" ofiar, wyrwania im męczeńskiego prymatu narodu przeznaczonego przez hitleryzm w całości do zniszczenia.

Spółka Maja wtyka palec w tryby historii. Publiczne postawienie najważniejszego problemu Oświęcimia zawdzięczamy tej spółce, która przed paru laty rozpoczęła budowę pawilonu handlowo-usługowego w pobliżu obozu. Oczywiście, Żydzi zaprotestowali, nazywając ów pawilonik ze sporą przesadą "supermarketem". Ale ten handelek u bram Zagłady (mający się zresztą odbywać w miejscu budek, gdzie handlowano w gorszych warunkach) unaocznił konflikt interesów między przemysłowym miastem liczącym ponad 50 tys. mieszkańców, którzy chcą żyć, rozwijać się, kupować i sprzedawać, jeździć samochodami i poprawiać swoje obskurne blokowiska, a muzeum, którego celem jest niezmienne trwanie i przekazywanie tragicznej prawdy kolejnym pokoleniom. Te dwa zupełnie odmienne cele i rozbieżne funkcje związane z nazwą "Oświęcim" pozostają z sobą w konflikcie, który będzie przybierać jeszcze różne formy.
Pół biedy, gdyby obóz znajdował się daleko od miasta, jak krematoria postawione na polach Brzezinki w celu zagłady Żydów. Ale "stary obóz" oświęcimski - zlokalizowany w murowanych barakach dawnych koszar wojskowych, gdzie zwożono, przetrzymywano i nieraz uśmiercano (choć nie na taką skalę jak w Brzezince) "podejrzany element", głównie z okupowanej Polski - jest praktycznie otoczony przez rozrośnięte po wojnie miasto, opleciony różnymi jego funkcjami, które podchodzą pod obozowe bramy, wnikają głęboko w jego strefę ochronną, nigdy zresztą porządnie nie wytyczoną. A właśnie w "starym obozie" mieści się muzeum, tu znajdują się pawilony poszczególnych narodów-ofiar, stąd zaczyna się zwiedzanie. Nic dziwnego, że musi tu zgrzytać, tym bardziej że położone na styku Małopolski i Śląska miasto jest - podobnie jak inne miasta średniej wielkości w naszym kraju - zaniedbane, bogate tylko w inwentarz nie rozwiązanych do tej pory problemów, a nie w środki. Oświęcimia, jego mieszkańców i ich interesów nie da się unieważnić ani znieść z powierzchni ziemi w imię trwania obozu w nie zmienionym pomnikowym kształcie, a tak - niestety - patrzą na sprawę liczni na całym świecie obrońcy status quo, protestujący przeciw wszelkim zmianom i upatrujący w nich nieufnie kolejnego zamachu na żydowskie dziedzictwo pamięci o Zagładzie.


W sprawie Oświęcimia dla wszystkich najbardziej deficytowym dobrem jest wiedza o potrzebach, oczekiwaniach, ale także fobiach i urazach partnera



Prezydent odnosi sukces, rząd tworzy bubel. Spółka Maja - jak to bywa z wtykającymi palec w bezlitosne tryby dziejów - nic nie zyskała na swojej budowie, bo ją szybko wstrzymano wskutek protestów na całym świecie. Postawiony problem podchwycił prezydent Aleksander Kwaśniewski i w lecie 1996 r. przedstawił amerykańskim organizacjom żydowskim zarys rządowego "programu oświęcimskiego", który miałby raz na zawsze uporządkować sprawy obozu-muzeum, jego strefy ochronnej, potrzeb olbrzymich rzesz zwiedzających, a jednocześnie potrzeb miasta i jego mieszkańców, handlu, usług, wzajemnego przenikania się miasta i strefy ochronnej. Stanowisko to spotkało się z życzliwym przyjęciem amerykańskich Żydów. Oczekiwano, że program ten będzie w miarę jego tworzenia konsultowany zarówno z Międzynarodowym Komitetem Oświęcimskim, jak i z organizacjami żydowskimi, które nie wykluczały partycypacji finansowej.
Już w październiku 1996 r. rząd Włodzimierza Cimoszewicza przyjął dokument pod nazwą "Oświęcimski strategiczny program rządowy" i powołał pełnomocnika do spraw realizacji tego programu. Program - obejmujący lata 1997-2001 - jest szczegółowym zapisem prac, jakie trzeba wykonać w celu uporządkowania otoczenia obozu, poprawy komunikacji i usług miejskich, ułatwienia życia zwiedzającym i mieszkańcom. Co roku budżet państwa ma przeznaczać pewną kwotę wyłącznie na potrzeby programu, który ma być ponadto finansowany z kasy kilku zainteresowanych resortów oraz z budżetu miasta i gminy Oświęcim. Całkowity koszt realizacji programu ma wynieść (w cenach z maja 1996 r.) - 245 mln zł. Na początku marca 1997 r. podpisana też została w Warszawie polsko-żydowska deklaracja w sprawie zasad realizacji tego programu. Pomija ona jednak istnienie (przyjętego już wtedy i formalnie obowiązującego od kilku miesięcy!) "Oświęcimskiego strategicznego programu rządowego", mówi zaś o "Programie oświęcimskim", który ma być dopiero wdrażany i udoskonalany przy współpracy wszystkich zainteresowanych, a jego punktem wyjścia ma być urbanistyczny plan zagospodarowania przestrzennego obozu i otaczających go stref ochronnych. Tu, niestety, zaczynają się schody i to strome. Rząd premiera Cimoszewicza, uchwalając program pospiesznie (może pod naciskiem prezydenta, może pod presją "gorącej" wtedy sprawy pawilonu spółki Maja), zapomniał o wpisaniu go do rejestru programów rządowych i dlatego nie ma on mocy obowiązującej w stosunku do planów zagospodarowania przestrzennego zainteresowanych gmin. Co więcej, plany te są dopiero w opracowaniu, a ponieważ w myśl obowiązującego w Polsce prawa gmina jest samorządna na swym terytorium, może za priorytety godne wydawania gminnych pieniędzy uznać coś zupełnie innego, nie mającego żadnego związku z programem rządowym. Jest on dla gmin tylko zbiorem sugestii, a nie nakazów. Redagując - pewnie też w pośpiechu - tekst deklaracji, nie wzięto pod uwagę, że "urbanistyczny plan zagospodarowania przestrzennego" nie powstanie szybko, a poza tym może znacznie odbiegać od tego, co zapisano w "Oświęcimskim strategicznym programie rządowym". Stworzono kaleką konstrukcję prawną, a stronie zagranicznej (prócz reprezentacji żydowskiej partnerem jest także UNESCO, które wpisało obóz na listę obiektów o najważniejszym znaczeniu dla dziejów naszej cywilizacji) dano fałszywą nadzieję konsultacji i uzgodnień. W tej chwili sprawę mogłaby pchnąć na lepsze tory tylko zapowiedziana przez premiera Buzka ustawa na temat obozu i przyległej doń sfery. Obyśmy jednak znów nie stworzyli czegoś pośpiesznie, byle jak i bez konsultacji z partnerami.

Żyją z Oświęcimiem na karku, podczas gdy mogliby żyć z Oświęcimia. Międzynarodowe znaczenie takich słów, jak Holocaust, Shoah czy Zagłada, dawno przerosło skromne muzeum, które w założeniu miało służyć upamiętnieniu okupacyjnej martyrologii Polaków. Rzesze zwiedzających z całego świata, którym trzeba dostarczyć informacji, transportu, jedzenia, picia i wielu innych rzeczy, dawno przerosły możliwości miasta. Samo miasto z kilkoma dużymi zakładami przemysłowymi przerosło to prowincjonalne miasteczko garnizonowe, jakim było przed wojną. Wszystko przerosło wszystkich. I wszyscy narzekają. Na takiej glebie powszechnej niemożliwości rodzą się upiory w rodzaju pomysłu Kalmana Sultanika, żądającego eksterytorialności byłego obozu. A przecież można z tego wyciągnąć całkiem inne wnioski. Na przykład takie, do jakich doszli biznesmeni, którzy dostrzegli, że Oświęcim odwiedza gigantyczna masa ludzi. Trzeba tylko umożliwić normalny rozwój i stabilizację interesów w strefie przyległej do obozu. Już w 1989 r. delegacja fundacji Ronalda S. Laudera z Nowego Jorku odwiedziła obóz i postanowiła włączyć się w dzieło jego konserwacji. Fundacja (której różni eksperci przybywali później do obozu i przedstawiali swoje raporty) twierdzi, że zebrała na renowację Oświęcimia 25 mln dolarów. Tymczasem jakoś nie słychać o włączeniu tej fundacji i tych pieniędzy w nasz strategiczny program rządowy. A International Monument Foundation, która finansuje w Polsce prace przy renowacji synagog i kościołów? A inne fundacje amerykańskie i światowe? Tylko że wtedy trzeba by zacząć prowadzić na rzecz Oświęcimia wielką kampanię public relation, skierowaną do inwestorów, którzy chcieliby upamiętnić swe imię przez udział w renowacji tego wielkiego i straszliwego monumentu ludzkości. Amerykanie to potrafią. My wolimy siedzieć cicho i najwyżej odpierać ataki.

Po co się uczyć, skoro każdy wie swoje. Najbardziej deficytowym dobrem wokół sprawy oświęcimskiej jest wiedza. Dla chrześcijan - wiedza o tym, że święty dla nas krzyż jest dla Żydów symbolem prawie dwóch tysiącleci antysemityzmu i oskarżania ich o zbrodnicze ukrzyżowanie Chrystusa. Piękne gesty Ojca Świętego czy tysięcy co mądrzejszych katolików nie wymażą tej straszliwej pamięci z serca i duszy żydowskiej. Na to potrzeba dziesięcioleci, a może i stuleci. Dla Żydów - wiedza o tym, że krzyż jest dla Polaków nie tylko znakiem religijnym, ale i narodowym, że najgorsi nasi zaborcy tępili nie tylko polskie słowo, ale i ten znak. Toteż każdy, kto chce usuwać krzyże, musi się Polakom kojarzyć jak najgorzej. Dla wszystkich - wiedza o potrzebach, oczekiwaniach, ale także fobiach i urazach partnera. Oświęcim dzisiejszy pokazuje, jak powierzchowne jest pojednanie.

Więcej możesz przeczytać w 34/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.