Prawdziwy Wersal

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kiedy ktoś chce zrobić złośliwą uwagę na temat Francji, mówi, że jej republikańska dusza jest przesiąknięta tradycją monarchistyczną. To niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe dla monarchii, oczywiście
Najciemniej pod latarnią". Albo: "Cudze chwalicie, swego nie znacie - sami nie wiecie, co posiadacie". Tego typu porzekadła mogliby sobie powtarzać do znudzenia mieszkańcy Wersalu. Tamtejszy pałac królewski i jego olbrzymi park zatrudnia ok. 900 osób, a przez jego bramy przepływa corocznie niemal 100 mln zwiedzających z całego świata. Jednakże 58 proc. mieszkańców nigdy tam nie było. Właściwie nie wiadomo dlaczego; 58 proc. to bardzo dużo, można wręcz mówić o zjawisku ignorowania "własnych" zabytków. Wolno się domyślać, że pewną rolę odgrywa "syndrom tubylca". Jest on właściwy wielu ludziom, którzy mieszkają na stałe w bardzo znanych miejscach i mają poczucie, że przecież zawsze kiedyś znajdzie się czas, żeby je zwiedzić, a na razie ważniejsze są sprawy służbowe i rodzinne. W rezultacie przez całe lata zajmują się tymi sprawami, a historyczne i narodowe monumenty stają się z biegiem czasu jedynie rutynowymi elementami dekoracji codziennych zajęć - jak biurko, krzesło, kuchenka czy szczoteczka do zębów. Czy komuś kiedyś przyszło do głowy, żeby zwiedzać swoją szczoteczkę do zębów? I jeszcze za to płacić? Poza tym utarło się, że poznawanie świata jest wartościowe dopiero wtedy, gdy wiąże się z dużym wysiłkiem i odbywa się możliwie daleko od miejsca zamieszkania. Przemaszerowanie przez galerię luster w Wersalu ma swój smak i wagę, kiedy marsz bierze początek w Jokohamie, Minneapolis albo Zamościu, a maszerujący musiał najpierw zgromadzić furę pieniędzy, dzięki którym mógł przebyć setki kilometrów i stanąć bez kompleksów w kolejce do pałacowej kasy. A o czym tu opowiadać znajomym, kiedy wystarczy piesza przechadzka w niedzielny poranek? Na spacer z psem każdy wychodzi i nikt nie robi z tego sensacji z wyświetlaniem diapozytywów. Wreszcie "syndrom tubylca" zawiera też małą, ale wyraźną domieszkę pogardliwego lekceważenia dla nie kończącego się tłumu turystów, a także szczyptę zmęczenia ich ciągłym najazdem. To prawda, rozum podpowiada, że świetnie się na nich zarabia. A jednak! Dziesięć milionów rocznie w mieście wielkości dużej stolicy powia- tu - to się czuje. Dla typowego wersalczyka, który jest tradycjonalistycznym katolikiem co najmniej z czwórką dzieci i arystokratycznym lub kupieckim pochodzeniem, myśl o przyłączeniu się do tej pstrokatej masy z potem na czole, kanapkami w tłustych papierkach i lekkim obłędem w oku musi być nieznośna. Typowy wersalczyk zapewne po cichu, kiedy nikt nie słyszy, mruczy sobie pod nosem, że za króla było lepiej - i w pewnym sensie ma rację. Wbrew wszelkim dzisiejszym obiegowym wyobrażeniom, monarchowie mieszkający w Wersalu byli pod wieloma względami bardziej dostępni dla ludu niż niejeden obecny dostojnik miejski, gminny, nie mówiąc już o państwowym. Już wtedy możliwa była swego rodzaju turystyka parkowo-pałacowa, tyle że na skalę bardziej lokalną. Były możliwości przechadzania się po parku, a nawet po galerii luster. Można było nawet wejść do sypialni króla - pod warunkiem wszakże, iż nie było go wtedy w pałacu. Jeśli podczas spaceru w parku spotkało się przypadkiem króla, można go było dotknąć, natomiast w jednej sprawie obowiązywał absolutny zakaz: nie wolno było odezwać się do niego jako pierwszy. To on decydował, z kim ewentualnie nawiązać rozmowę, a z kim nie. Dlatego oczywiście przy wszelkich zewnętrznych pozorach bezpośredniego kontaktu z ludem praktycznie niemożliwe było ot tak załatwić coś z monarchą. Kiedy ktoś chce zrobić złośliwą uwagę na temat dzisiejszej Francji, chętnie mówi, że jej republikańska dusza jest przesiąknięta tradycją monarchistyczną. Szczególnie podkreślano to w czasie prezydentury Mitterranda. To niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe dla monarchii, oczywiście, zwłaszcza jeśli patrzy się na problem z wąskiej perspektywy Wersalu. Republika jest tam dużo mniej dostępna dla obywatela niż niegdyś monarchia. Udostępniane szefowi państwa i jego gościom apartamenty w jednym ze skrzydeł Grand Trianon nie mają nawet statusu oficjalnej rezydencji prezydenckiej, a jednak są trwale wyłączone ze zwiedzania. O istnieniu na skraju pałacowego parku oficjalnej rezydencji premiera, La Lanterne, w ogóle mało kto słyszał. Pobyty oficjalnych osobistości krajowych i zagranicznych w Wersalu mają zawsze charakter zamknięty. Zarzut hołdowania tradycjom monarchistycznym staje się jeszcze wątlejszy, kiedy się pamięta, że największe dokonania Ludwika XIV przypadają na okres, kiedy miał 20-30 lat, a do Wersalu przyjeżdżał z "bandą młodych", żeby odetchnąć od nadmiernie sformalizowanego St. Germain-en-Laye. Widać więc dobrze, co może połączyć odseparowanych dotychczas turystów zagranicznych i tubylców. Okazuje się, że odbywanie wspomnieniowych przechadzek po parku i pałacu w Wersalu może być źródłem pouczających refleksji dla jednych i drugich.
Więcej możesz przeczytać w 50/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.