Banalność zła

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kino na koniec wieku: lęki, psychozy, obsesje
Szatan zjawia się w milenijną noc sylwestrową, by spłodzić potomka z Ziemianką, co uniemożliwia mu Arnold Schwarzenegger w filmie "I stanie się koniec" Petera Hyamsa. Taką fabułką Hollywood zilustrowało niepokoje końca wieku. Na szczęście kino okazało się bardziej pomysłowe w eksploatacji zbiorowych lęków związanych z milenium.
Schwarzenegger - jako wydatnie zhumanizowany prywatny detektyw, pogrążony w depresji po stracie żony i córki oraz oczywiście zapijaczony - niechcący wplątuje się w strategiczną intrygę snutą przez szatana. Władca demonów, chcąc zagwarantować sobie panowanie nad światem na następne tysiąc lat, musi spłodzić dziecko z pewną Ziemianką w ostatniej godzinie mijającego roku. Tu startuje wiadomy wyścig z czasem, niesprzyjającymi okolicznościami i wagonikami metra. Jak było do przewidzenia, diabelski plan bierze w łeb na skutek dynamicznej interwencji detektywa. Rzecz o tyle znana, że rutynę Schwarzeneggera poznaliśmy wcześniej wielostronnie, a ponadto oglądamy ewidentne zapożyczenie pomysłu z "Dziecka Rosemary" Romana Polańskiego, rzeczy w tym temacie klasycznej od lat trzydziestu. Ale po odsianiu owych powtórek i banałów pozostaje jedna rzecz naprawdę niepokojąca: szatan, tyle że nie w wersji apokaliptycznego potwora, który widowiskowo rozsadza świątynię z wybiciem godziny dwunastej. Przerażający jest diabeł o twarzy Gabriela Byrne?a, przeprowadzający przewód kuszenia w tonie niedbałej biurowej pogawędki. Żadnego mamienia mirażami, terroru i szantażu. Najwyżej sugestia, przyjacielska namowa, życzliwa podpowiedź. Oczywiście, rzecz rozbija się o stanowczość detektywa - Schwarzeneggera także w sferze jego charakteru. Ale sama pokusa, której można ulec właśnie dlatego, że na nią nie wygląda, jest przerażająca. To zresztą także wcześniejszy patent. Zeszłoroczny "Adwokat diabła" z brylującym Alem Pacino także opierał się na koncepcji kusiciela nie ujawniającego swych piekielnych atrybutów. Wręcz przeciwnie - jako supermenedżer otwierał kolejne wrota kariery przed obiecującym młodym człowiekiem. Znowu nie ma niegodziwych ponagleń, raczej upraszczanie kariery, stwarzanie możliwości, polityka drobnych ułatwień. Zło nie jest czymś demonicznym - przybiera postać udanej kariery i spełnionego życia rodzinnego. I dlatego jest tak niepokojące - możemy brać w nim udział, nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie tak naprawdę zabrnęliśmy.


Nastrojom końca wieku odpowiada taka wersja horroru, w której niepokój przenosi się z ekranu na życie codzienne

To wielki sukces kina, które odstąpiło od mnożenia fabuł demonicznych, gdzie szatan fizycznie terroryzował swoje ofiary, a wobec wybranych stosował taktykę fascynacji złem, po czym przeciągał ich na swoją stronę. Przykładów jest sporo: w "Egzorcyście" Williama Friedkina z 1973 r. duchowny, chcąc ocalić opętane dziecko, pozwala diabłu wtargnąć do własnego wnętrza. W filmie "Harry Angel" (1987 r.) szatan o twarzy Roberta De Niro otwiera przed młodym człowiekiem wiedzę o głębi jego upadku. W "Matce Joannie od Aniołów" Jerzego Kawalerowicza (1960 r.) podobnie - egzorcysta ojciec Surym sprzymierza się z diabłem w celu wybawienia opętanej zakonnicy. Taki sposób zainstalowania w filmie treści demonicznych należy już jednak do przeszłości. Lęki podsuwane z ekranu na koniec wieku są na szczęście bardziej wyrafinowane. Znacznie mniej tradycyjny, ale za to bardziej skuteczny horror prezentuje goszczący w tym sezonie na ekranach film "Cube" Kanadyjczyka Vincenza Natalego. Fabuła utrzymana jest w konwencji sennego koszmaru - kilka nie znających się osób wtrącono do wielkiego sześcianu. Jest on skrzyżowaniem klatki z labiryntem i rozwidla się w 17 576 najeżonych pułapkami pomieszczeń. Napisy za ścianach są nie do odszyfrowania, reguły gry zadanej bohaterom pozostają niejasne - sztylety ich krojące i ogień ich spalający działają z mechaniczną bezdusznością. Z koszmaru nie ma przebudzenia, z labiryntu sześcianów nie ma wyjścia. Koszmar przeniósł się do realnego życia, jak dzieje się w powieściach Kafki bądź w filmach Hitchcocka.
Podobny schemat wykorzystali Andy i Lary Wachowscy w obrazie "Matrix". Na pierwszym planie w świecie lekko przesuniętym w przyszłość bytuje programista komputerowy zajęty pokątną produkcją drobnych programów. Osobom z jego otoczenia również czas upływa na nielegalnych machinacjach, ale wszyscy oni wiodą egzystencję w miarę uporządkowaną i znośną. Tymczasem do informatyka dociera wieść potwierdzana kolejnymi komunikatami: cały świat, który zarówno on, jak i jego otoczenie uważa za własny i oczywisty, jest fikcją wygenerowaną komputerowo. Za tą gigantyczną i drobiazgowo odtworzoną fasadą kryją się supermózgi, hodujące na własny użytek ludzkość, czerpiąc z niej niezbędną dla siebie energię. Fabułka nie odbiega od schematu - z silnym wspomaganiem elektroniki, broni automatycznej i technik walki supermózgi zostają pokonane. To jednak najmniej godna uwagi warstwa filmu, który został przyjęty już na premierze jako przedmiot szczególnej admiracji, nieledwie kultu. Jego istotą jest eksploatacja niepokoju towarzyszącego młodym ludziom startującym do karier w ogromnych korporacjach, męczennikach biurka, spędzających młodość na banalnych czynnościach proceduralnych. Prasa młodzieżowa rozpisała się na temat codziennej "matrix", jałowej sztampy, w której młodzi ludzie za cenę kariery i wysokiego standardu życiowego, pogrążają się na lata. I tu zlokalizowano właściwe źródło lęku, jaki uruchamiał film braci Wachowskich: dręczące przeświadczenie, że życie upływa w nierealnym świecie, a ten prawdziwy i godny uwagi pozostaje niedostępny - przynajmniej do czasu starości sytej, ale pozbawiającej apetytu na życie.
Dojmującą i oryginalną ofertę grozy przyniosła tego lata niskobudżetowa produkcja "The Blair Witch Project", głównie dlatego, iż jego twórcy postarali się, by była filmem w możliwie jak najmniejszym zakresie. Już rok przed premierą rzecz trafiła do Internetu, anonsowana tam jako rzekomy projekt badawczy. Równolegle w klubach studenckich rozrzucono ulotki, które - podobnie jak autentyczne teksty ogłoszeniowe - informowały o zaginięciu trójki studentów poszukujących w lasach stanu Maryland miejscowej wiedźmy. Kiedy na ekrany trafił film, a okazał się sleeper hit, anonsowano go jako porcję taśm ocalałych ze studenckiej wyprawy. Pozorowanie na dokument obejmowało zresztą także warstwę wykonawczą dziełka. Kamera trzymana w dłoni, nie zaś na statywie, ujmuje wydarzenia niedbale, pomijając reguły sztuki operatorskiej. Widz skazany jest na wiele prześwietleń błony, nagłe zbliżenia, filmowanie detali i całą graciarnię podobnego operatorskiego "brudu". W dodatku akcja rwie się i utyka, a kręcony na bieżąco materiał fabularny przetykany bywa zdjęciami bohaterów z ich dzieciństwa, raportami policyjnymi i zapiskami studentów. Oczywiście, ta misterna mistyfikacja, w której po raz pierwszy użyto Internetu na taką skalę, wydała się dość szybko, co filmowi bynajmniej nie zaszkodziło. Okazało się, że widzom odpowiada sytuacja, kiedy są przestraszeni wbrew wcześniejszym konwencjom. Otóż uczestniczyli nie tyle w jednokrotnym akcie zbiorowego podniesienia poziomu adrenaliny, ile zostali wtrąceni w stan permanentnego głębinowego niepokoju o niejasnym źródle i nieznanych przyczynach. Taka wersja horroru, w której niepokój przenosi się z ekranu na życie codzienne, odpowiada nastrojom końca wieku - w świecie kontrolowanym i poddanym pewnemu ładowi, a nawet nadregulacji, niebezpieczeństwo może się pojawić z najbardziej nieoczekiwanej strony i mieć postać zarówno zderzenia na autostradzie, jak i pozaziemskiej ingerencji w scenerii znanej z "Archiwum X". Ostatecznie tę koncepcję zastraszania z pozytywnym efektem przećwiczono w "Miasteczku Twin Peaks". Jego mieszkańcy bytują w sąsiedztwie harmonii, w otoczeniu sąsiadów solidnych i przewidywalnych - do czasu, kiedy ofiarą nieznanego mordercy pada Laura Palmer. To uruchamia lawinę bolesnych demistyfikacji: maniakalnym mordercą może być właściwie każdy. Oto nowe oblicze lęku. Obywateli ustabilizowanych społeczeństw gniecie codzienny przymus elegancji, dyscypliny i uprzejmości, a jednocześnie potrzeba uwolnienia bestii, która siedzi w nim głęboko.

Więcej możesz przeczytać w 51/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.