Polerowanie Fredry

Dodano:   /  Zmieniono: 
Trzonem rodzimego repertuaru teatralnego wciąż jest klasyka - głównie narodowa
Tymczasem sytuacja polityczna przestała sprzyjać wystawianiu jej "zamiast", czyli grze aluzji do tu i teraz. Jakiego klucza użyć dziś do jej grania? "Mieszczanin szlachcicem" Moliera w reżyserii Macieja Englerta zmusza do zadania pytania o miejsce klasyki w polskim teatrze.
Spektakl Englerta prezentuje pewien styl wystawiania klasyki - złoty środek, wobec którego sytuują się pozostałe style: te z prawa (staroświeckie i tradycyjne) i te z lewa (o ambicjach nowoczesnych, a nawet - w swoim czasie - awangardowych). "Mieszczanina szlachcicem" Englerta można nazwać przedstawieniem tradycyjno-kulturalnym lub - cytując słowa pewnej pani komentującej go podczas przerwy - "spektaklem w dobrym tonie". Co to znaczy? Po pierwsze, reżyser nie stosuje zabiegów odmładzających teatralnie, nie przerabia Moliera na współczesną sztukę z dzisiejszymi podtekstami, nie stosuje staroświeckich chwytów z komedii czy farsy. Poza jednym momentem - z grubsza dowcipnego negliżu pana Jourdaina. Nie doprawia jej dowcipem ponad ten, który jest u Moliera. Englert buduje spektakl właśnie na planie tekstu, wierząc w jego współczesność i w to, że widz sam wychwyci analogie. Dostrzec w zamożnym panu Jourdainie kuzyna naszych dzisiejszych dorobkiewiczów potrafiłoby nawet dziecko. Jego snobizm w połączeniu z cynizmem czeredy cwaniaków uczących go za ciężką forsę kultury i manier łatwo sobie przełożyć na sytuację naszych popularnych aktorów, sprzedających swe twarze w kretyńskich reklamach i na imprezach dla bogaczy. Pan Jourdain jest, oczywiście, postacią przerysowaną w swej głupocie i naiwności, ale podobnych typów "upieniężnionych", lecz nieokrzesanych nie trzeba daleko szukać. Ważny jest elementarny mechanizm dorobkiewiczostwa - ten sam w Polsce końca XX w. co w siedemnastowiecznej Francji.


W wystawianiu klasyki chodzi o to, by eksperymenty nie zakłóciły komunikacji między sztuką a współczesną widownią

Skromna scenografia Marcina Stajewskiego na zadziwiająco pojemnej scence Teatru Współczesnego oddaje charakter epoki. Kostiumy postaci są stylowe. Głównego bohatera - pana Jourdaina - gra Krzysztof Kowalewski. Wykorzystując swoje charakterystyczne warunki, czyli tuszę, którą trudno ukryć, skłania się ku artystycznemu realizmowi. Niczym primadonna Olga Sawicka rozgrywa swoją arię śmiechu w epizodycznej roli służącej Michasi, której zdrowy rozsądek obnaża śmieszność próżnego bogacza. Pozostali aktorzy wywiązują się ze swych ról rzetelnie, bez fajerwerków komediowych, głównie przekazując tekst. Efektem pozytywnym tych zabiegów jest ocalenie ze sztuki Moliera tego, co po trzech wiekach jeszcze się da. Ceną, jaką za to płaci widz, jest kulturalna nuda.
Jak niewiele jest tak odpornych dzieł, można się było przekonać, oglądając lubelskiego "Kordiana" Marcela Kochańczyka. Na tle poczwarnej scenografii Pawła Dobrzyckiego tekst Słowackiego był nieznośnie patetyczny, ocierając się o śmieszność. Dramat ten, obrosły patriotycznym kontekstem, objawił się dziś jako historia ambitnego młodzieńca dotkniętego megalomanią. Tradycyjny, poprawny, nie ingerujący w sens utworu spektakl Kochańczyka (zręcznie pomyślany jako narodowa szopka) obnażył jego słabości. Ale nie należy mieć złudzeń - ta sztuka nadal będzie wystawiana. Bo "Kordian" to nasza ojczyzna. Jest nią także Fredro. Ostatni raz udało się jednak zrobić jego dramat tak, by i Fredro był cały, i publiczność syta zabawy, Januszowi Nyczakowi. Jego "Damy i huzary" w Teatrze Nowym w Poznaniu to łabędzi śpiew nieuleczalnie chorego artysty, będący pochwałą radości teatru i życia. I pochwałą Fredry. Na kanwie tekstu Nyczak zbudował cały świat gagów, dowcipów, niuansów i wyrafinowanych podtekstów, nie łamiąc poetyki dramatopisarza. Starawą obyczajową sztuczkę przemienił w pulsujący życiem, migotliwy świat sceniczny: świat Fredry i zarazem nasz, skoro śmialiśmy się z niego tak serdecznie. Później w sprawie Fredry zapadła martwa cisza. Realizacje "Zemsty", "Męża i żony" oraz "Dożywocia" Andrzeja Łapickiego w powołanym do ich wystawienia Teatrze Polskim w Warszawie po prostu nużyły. Raziły brakiem lekkości i dowcipu, a co gorsza - jakimś archaicznym stylem aktorskim, całkiem dziś nieskutecznym.
Tak zapewne sądzi (i ma do tego prawo) wstępujące przebojem pokolenie reżyserów, nastawione na robienie teatru dla młodego widza, którego tradycja niewiele obchodzi. Jak inni młodzi przed nimi daliby się posiekać za swoje pokolenie, nim naturalną koleją rzeczy nie spostrzegą, że przed nimi żyli i tworzyli inni. Zanim przyjdzie dojrzałość, hasają po tradycji jak Grzegorz Jarzyna w "Magnetyzmie serca". To spektakl feeryczny, mający z Fredry jedynie warstwę wierzchnią, czyli tekst (w dodatku przenicowany i podbity nową podszewką erotyczno-psychologiczną), piekielnie przy tym dowcipny. Z punktu widzenia czystej teatralności - sam miód! Serce się jednak kraje (nawet przy daleko posuniętej tolerancji i stosowaniu miary politycznej poprawności wobec teatru), gdy autorzy inscenizacji nie zostawiają na pisarzach suchej nitki. Nie można się zgodzić na to, by innowacje reżyserskie były jedynym sposo- bem traktowania klasyki. Spektakle w rodza- ju "Nocy listopado- wej" Wyspiańskiego, a zwłaszcza "Dziadów" Mickiewicza (zdekonstruowanych przez Jerzego Grzegorzewskiego), proszę mi wybaczyć, nie zbliżają się nawet do rzeczywistego wymiaru tych wielkich dzieł. W "Ślubie" Gombrowicza i "Sędziach" Wyspiańskiego ten sam - ale nie taki sam - Grzegorzewski stosuje nowoczesność adekwatnie do dzieła i z umiarem. "Ślub" jest czytelny i przejrzysty, współczesna stylistyka sztuki harmonizuje z poetycko-umowną stylistyką spektaklu. W "Sędziach" Grzegorzewski wprawdzie nie oparł się sobie i dodał swoje tajemnicze ozdobniki, wprowadzając postaci z "Wesela", lecz na szczęście nie zakłóciło to klarownej i świetnie wygranej wykładni dramatu. W wystawianiu klasyki chodzi wszak o to, by przy wszelkich eksperymentach nie zakłócić komunikacji między sztuką wybitnych autorów scenicznych a współczesną widownią. Pytanie, czy klasyka jest potrzebna, jest przy tym retoryczne. Klasyka jest konieczna, byśmy nie schamieli - wiedział o tym na swój śmieszny sposób nawet pan Jourdain. Byśmy, korzystając z ogłoszenia przez prof. Marię Janion śmierci paradygmatu romantycznego, nie uśmiercili naszej wielkiej literatury. Tu warto przytoczyć jeden niezbity teatralny fakt, wskazujący na to, że los klasyki nie jest przesądzony. Ten dowód rzeczowy można obejrzeć w sali Collegium Nobilium, na nowej scenie szkoły teatralnej w Warszawie. Maciej Prus zrobił tam "Dziady" ze studentami czwartego roku. I to jak zrobił! Trzeba wprost powiedzieć, że dawno nie było tak świetnego przedstawienia tego dramatu i tak dobrej realizacji klasyki. Są to "Dziady" utrzymane w stylu łagodnej współczesności, młode jak u Mickiewicza. Obrzęd w kole dziewcząt stanowi klamrę zdarzeń scenicznych - fragmentów sentymentalnej części drugiej i scen więziennych, potraktowanych bez martyrologii jak ważna młodzieńczo-powstańcza przygoda. Adaptacja jest zwięzła, zwarta, klarowna, gest postaci - współczesny, realistyczno-poetycki. Miast patetycznej deklamacji mowa aktorów wydobywa piękno i sens tekstu. "Dziady" okazują się silniejsze od postmodernistycznego graffiti. Młodzi czarodzieje u Prusa trafiają w ton swojego czasu, nie uciekając się do podpórek w postaci wideoklipów. Chciałoby się więcej takich realizacji klasyki. Tymczasem należy się mimo wszystko cieszyć różnorodnością stylów jej przedstawień: od lewa przez złoty środek do prawa. Z różnorodności może się wyłonić coś wartościowego.

Więcej możesz przeczytać w 51/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.