Ucieczka z Katynia

Ucieczka z Katynia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zbiegowie z Katynia wiedzieli, że wyznanie prawdy o wymknięciu się z rąk oprawców oznaczało wyrok śmierci

Nie ma takiego miejsca na świecie, takiego więzienia, obozu czy łagru, skąd by ludzie nie uciekali. Uciekali z Pawiaka, uciekali z Oświęcimia. Historycy mogą przytoczyć setki przykładów. A jednak ci sami historycy nie potrafią przytoczyć przykładu choćby jednej ucieczki z Katynia. Choć od ponad 60 lat uporczywie poszukuje się bezpośrednich świadków zbrodni, nigdy przed trybunałem świata szukającego sprawiedliwości nie stanął człowiek, który zdołał uciec z Katynia. Pytaniem pozostaje, czy takiego człowieka nie było?

Bez szans

Ucieczka była bardzo mało prawdopodobna. Oprawcy uczynili wszystko, by taki wypadek nie mógł się zdarzyć. Transporty z Kozielska na stację Gniezdowo przychodziły tylko za dnia. Jeżeli któryś z transportów polskich oficerów nie został rozładowany w ciągu dnia, pociąg odprawiano na bocznicę pod Smoleńskiem, by w lesie ciemności nocy nie stanowiły pokusy dla uciekinierów. Drogę ze stacyjki Gniezdowo na miejsce egzekucji przebywano "czornymi woronami", autobusami dostosowanymi do przewozu więźniów, bez możliwości porozumiewania się. Podobnie dwa takie same autobusy przewoziły skazanych na miejsce stracenia z "daczy" NKWD już po ostatniej rewizji. Badacze zbrodni, którzy rekonstruowali ową drogę śmierci, ustalili, że na miejsce egzekucji transportowano ludzi już skrępowanych. Często z żołnierskim płaszczem zarzuconym na głowę i pętlą sznura wokół szyi. Zabijano tzw. strzałem katyńskim w potylicę. Grupa oprawców liczyła trzy osoby: zabójcę i dwóch enkawudzistów trzymających pod ręce skrępowanego oficera. Taka technologia egzekucji zdawała się wykluczać możliwość oporu i ucieczki.

Ustalono jednak, że wiele ciał nosi ślady ciosów bagnetów, jak gdyby jednak nad dołami śmierci oficerowie stawiali opór lub walczyli. Jak się okazało podczas prac ekshumacyjnych, wiele ciał nosiło ślady po kilku pociskach. Jeśli więc nie wszystko przebiegało zgodnie ze zbrodniczym sowieckim scenariuszem, to czy można wykluczyć, że komuś udało się przeżyć? Z tragicznej egzekucji w Wawrze w grudniu 1939 r., w której Niemcy rozstrzelali 107 osób, po kilku godzinach spod zwałów ciał wyczołgały się dwie - a według niektórych źródeł - trzy osoby. Czy więc z egzekucji katyńskich 4404 jeńców Kozielska - choćby zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa - nie mogło ocaleć kilku ludzi? Żaden historyk nie potrafi tej tezie zaprzeczyć.

Historia ocalałego

W 1974 r. w Chicago ukazała się nie przetłumaczona na język polski książka Eugenjusza Andreia Komorowskiego (spisana przez Josepha L. Gilmore'a) "Night never ending" (Noc, która się nie kończy). Opowiada historię polskiego oficera, rotmistrza w stanie spoczynku Eugeniusza Komorowskiego, postaci historycznej ujętej w rocznikach oficerskich.

W 1920 r. był on dowódcą szwadronu w 4. Pułku Strzelców Konnych. W 1939 r., już w stanie spoczynku według dokumentów katyńskich, był związany z 10. Pułkiem Strzelców Konnych. W skrócie historia jego ucieczki przedstawia się następująco. 28 kwietnia 1940 r. znalazł się w transporcie 161 osób z Kozielska. Wskutek deszczów droga z obozu na stację kolejową okazała się nieprzejezdna i kolumna Polaków pokonywała ją pieszo. Gdy jeden z oficerów odmówił dalszego marszu, powstało zamieszanie, a sowiecka eskorta zaczęła strzelać. Komorowski, ranny, stracił przytomność. Odzyskał ją dopiero w wagonie kolejowym, leżąc wśród nieżywych kolegów. Uznany przez Rosjan za zabitego, przez szpary wagonu śledził odjazdy autobusów wiozących Polaków na śmierć. Potem został załadowany na ciężarówkę wraz z innymi ciałami. Spod przymkniętych powiek obserwował ogromną zbiorową mogiłę wypełnioną ciałami kolegów. Widział kolejne egzekucje. Prowadzono ich po sześciu, z rękami związanymi do tyłu i z płaszczami naciągniętymi na głowy. Strzelało tylko dwóch enkawudzistów. Po wszystkim Komorowski został zrzucony do dołu. Zanim po kilku godzinach wyczołgał się do lasu, wcisnął swój portfel między zabitych. Miał niewładną rękę i ranę w biodrze. A jednak zdołał po tygodniach tułaczki dotrzeć do Grodna, a po wielu miesiącach znalazł się w Rumunii, a potem we Francji i Szwajcarii. Miał wówczas 44 lata. Zmienił nazwisko, by zatrzeć wszelkie ślady po tym, co wiedział.

Wielka mistyfikacja?

Historycy zakwestionowali tę relację. Doszukali się w niej dziesiątek nieścisłości i błędów. Dzisiaj już wiemy, że transport z Kozielska, w którym wywieziono na śmierć rotmistrza Eugeniusza Komorowskiego, wyruszył nie 28 kwietnia, ale 16 kwietnia. Liczył nie 161, ale 97 oficerów. Błędów jest wiele, zastanawia jedno. Dlaczego, jeśli przyjąć, że mamy do czynienia z mistyfikacją, człowiek, który się jej dopuścił, podpisał się nazwiskiem oficera, którego ciało zostało w Katyniu zidentyfikowane. O ileż prostsze byłoby posłużyć się jednym z wieluset nazwisk tych, których nie zidentyfikowano. Taką relację byłoby znacznie trudniej zweryfikować i odrzucić. Chyba że, co trudno wykluczyć, autor z pełną świadomością podpisał się cudzym nazwiskiem, by od swego prawdziwego oddalić wszelkie podejrzenia.

Tajemniczy gość

W kwietniu 1943 r., gdy "Nowy Kurier Warszawski" rozpoczął publikację listy zidentyfikowanych ofiar Katynia, w jednym z pierwszych numerów pojawiło się nazwisko por. Jerzego Kobyłeckiego. Według relacji rodziny, kilka dni później do zamieszkałej w Warszawie siostry zabitego Haliny Kobyłeckiej zgłosił się nieznajomy mężczyzna. "Razem z Jurkiem - powiedział - uciekliśmy z transportu do Katynia. Jurka zastrzelili, mnie udało się uciec. Proszę nie pytać o nazwisko, bo go nie podam. Więcej mnie już pani nigdy nie zobaczy, ale przysiągłem Jurkowi, że dam znać rodzinie". W każdym jego ruchu znać było zawodowego oficera. Po co ktoś w tak bolesnej sprawie miałby nas wprowadzać w błąd - zastanawiano się w rodzinie, by przyjąć, że por. Jerzy Kobyłecki z 30. Pułku Piechoty poległ bohaterską śmiercią podczas próby ucieczki.

Ucieczka przez całe życie

Ślad innej ucieczki z transportu katyńskiego można znaleźć w relacji Stanisława Stachowskiego z Bielska-Białej. W początkach lat 50., podczas dyskusji dotyczącej prawdziwych sprawców zbrodni katyńskiej, jeden z jej uczestników, ponadpięćdziesięcioletni człowiek, wziął go na bok, i zastrzegając absolutną tajemnicę, przedstawił się jako major Okuszko. Opowiedział, że po wojnie 1939 r. trafił do obozu kozielskiego. W kwietniu 1940 r. znalazł się w transporcie na zachód. Jak przekonywali ich Sowieci, jechali do domów. Gdy jednak na ścianach wagonu towarowego, którym byli przewożeni, doczytali się zapisów ich poprzedników, z których wynikało, że rozładowują ich na jakiejś małej stacyjce i wywożą do lasu, postanowili uciekać. Jeszcze o zmroku, nad ranem, wyrwali deski z podłogi wagonu nad osią i pojedynczo przeciskali się na tory w biegu pociągu. Uratowało się dwóch pierwszych. Trzech następnych zostało zastrzelonych. Na listach katyńskich nie ma nazwiska majora Okuszki. I być może ta relacja nie byłaby warta przywołania, gdyby nie to, że na liście jeńców obozu kozielskiego historyk znajduje nazwisko por. Aleksandra Radwana-Okuszki urodzonego w 1900 r. w majątku Iłów na Wileńszczyźnie, dowborczyka, w 1939 r. żołnierza szwadronu KOP Budsław. Jego ciała nie zidentyfikowano w Katyniu - i jeśli uwierzyć relacji o tej ucieczce - to miałoby do niej dojść 17 kwietnia 1940 r. z transportu pod kryptonimem 035/2.

"Znam kilka wypadków, że zastrzelony "ożył" - notuje w swojej relacji z 1994 r. Bronisław Jastrzębski. - Siepacze pisali w raportach, że rozstrzelali wszystkich. A co mieli meldować, że ktoś im zwiał. Żeby dobrał się do ich skóry Beria lub Stalin? Poznałem w latach 50. człowieka, który projektował rozbudowę kościoła w Falenicy. Kiedyś zwierzył mi się, że był na miejscu mordu w Katyniu i uciekł wraz z drugim jeńcem. Opowiadał, że gdy konwojenci zagapili się, jeńcy skoczyli w las. Nie biegnąc daleko, wspięli się na rozłożyste drzewa i przeczekali do nocy. Klucząc po lasach, dotarli do Polski. Nazywał się chyba Czarnecki. Gdy skończył opowiadać, żałował tego, że się wygadał, i zaklinał mnie o zachowanie tajemnicy. Opowiedziałem mu wtedy, kim jestem. Pierwszy raz w życiu ujawniłem nieznajomemu człowiekowi, kim naprawdę jestem. Mam całkowitą pewność, że mówił prawdę". To niezwykle ważna relacja. Złożona przez legendarnego Damazego, w latach wojny twórcę i dowódcę wywiadowczej Bojowej Organizacji Wschód.

Na listach katyńskich zidentyfikowano trzech oficerów o nazwisku Czarnecki. W obozie kozielskim nazwisko to nosiło sześciu ludzi. Wiele wskazuje na to, że jeden z nich, prawdopodobnie plutonowy podchorąży Stefan Czarnecki z 16. Pułku Piechoty, zdołał uciec z Katynia. Oto bowiem w relacji z 1986 r., składanej w zupełnie innej sprawie, ks. Jan Raczkowski, proboszcz parafii w kampinoskim Lesznie, a w latach wojny wikary kościoła w Falenicy, wspominał, że podczas wojny spowiadał człowieka, który zdołał uciec z Katynia, ale nie ujawnił swego nazwiska.

Zabójcza prawda

Historia najpewniej nigdy nie zdoła zweryfikować relacji o katyńskich ucieczkach. Być może najbardziej wiarygodne wydają się te relacje, w których nie pada żadne nazwisko. Tak jak w historii relacjonowanej przez Stanisława Szpakowskiego z Zielonej Góry. Przed wojną jego sąsiadką na kresach była Janina Brzezińska-Radkowska. W 1940 r. wraz z matką i trzema siostrami została wywieziona na Kołymę. Gdy w 1957 r. powróciła do kraju, opowiedziała mu niezwykłą historię katyńskiej ucieczki. Dotyczyła oficera, który lekko tylko ranny zdołał się w nocy wygrzebać z dołów katyńskich. Zdecydował się jednak uciekać nie na zachód, do Polski, ale na wschód. Wiedział, że tu nikt go nie będzie szukał. Przemieszczał się tylko nocami, wygłodzony i obdarty. Po kilku tygodniach trafił na brygadę "lesorubów", więźniów łagru zatrudnionych przy wyrębie lasu. Obserwował ich przez kilka dni. Przy ciężkiej, katorżniczej pracy co kilka dni ktoś z brygady umierał. Skorzystał z pierwszej okazji. Przebrał się w ubranie zmarłego, ciało wraz z mundurem zagrzebał w ziemi i jakby nigdy nic dołączył do kolumny powracającej do obozu. Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej łagier ewakuowano. Tak znalazł się na Kołymie. Tu poznał Janinę Brzezińską, by dzielić z nią życie przez ponad 15 lat. Gdy w 1957 r. jako małżeństwo powrócili do kraju, udał się do Wałbrzycha, by stąd przedostać się na Zachód. Nikt nie wie, jakie były jego dalsze losy ani jakie było jego prawdziwe nazwisko.

Czy są to historie prawdziwe? Być może tak. Historyk bowiem dobrze wie, że nie ma takiego miejsca na świecie, skąd by Polacy nie uciekali. Takiego łagru, takiego obozu czy takiego więzienia.

Więcej możesz przeczytać w 16/2005 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.