Sztuka drobiazgu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z DENNISEM QUAIDEM
Roman Rogowiecki: - Scenariusz filmu "Częstotliwość" opiera się na założeniu, że możliwa jest podróż w czasie. Wierzysz, że niektórym dane jest takie doświadczenie?
Dennis Quaid: - To stare marzenie ludzkości: kontrolować całe swoje życie, także przyszłość. Wszyscy jesteśmy uzależnieni od tego, co się wydarzy, a na co nie mamy wpływu. Ale też tym chętniej w grze o przeznaczenie weszlibyśmy w rolę wszechwiedzącego Boga.
- Dlaczego od razu odgrywać rolę Pana Boga? W filmie z dwóch odległych punktów czasowych rozmawiają z sobą ojciec i syn.
- Tylko że ojciec już dawno nie żyje, co dla chłopca jest bolesnym przeżyciem. Myślę, że każdy mężczyzna pewne problemy chciałby rozwiązać razem z ojcem. Dotyczy to zwłaszcza chłopców potrzebujących męskiego wzorca. Psychologowie znają sytuacje, gdy syn pyta nieżyjącego ojca o radę. Mnie się to także zdarzało.
- Skorzystałeś z tych "rad"?
- Nie potrafiłem. Ojciec nakazywał zachowania bardzo skromne i przyzwoite, a mnie wydawało się, że to minimalizm życiowy. Wybierałem drogi ryzykowne - najczęściej ze szkodą dla siebie. Nie widzę w tym jednak nic dziwnego. Na przykład rzadko korzystamy z pouczeń zawartych choćby w Biblii. Głos zza grobu też nie może zmienić naszego postępowania.
- W filmie rozmawiasz z ojcem dzięki staremu radioodbiornikowi. Dzisiaj młody widz kontaktuje się ze światem przez Internet.
- Rzeczywiście trochę to staroświeckie, ale Internet jako narzędzie rozmów z duchami jest z kolei zbyt nowoczesny. Skoro w ciągu kilku sekund możesz się połączyć z każdą osobą na planecie, to taka rozmowa z duchem nie miałaby charakteru mistycznego.
- A może wystarczyłaby twoja charyzma aktorska?
- Wiem, że mam opinię aktora metodycznego i krytycy wywodzą moje rzemiosło ze szkoły Stanisławskiego. Tymczasem aktor - według mnie - dopiero wtedy osiąga poziom mistrzowski, gdy widz nie zauważa, że on gra. Wprawdzie studiowałem sztuki dramatyczne na uniwersytecie w Houston, ale chciałbym, aby w mojej grze nie było widać uniwersyteckiego wyszkolenia.
- Pomagało ci w tym kilku znanych reżyserów, choćby Peter Yates czy Michael Kaufman.
- Pomogli mi wykorzystać umiejętności aktorskie przed kamerą. Plan filmowy traktowałem jak pudełko sceny, w którym trzeba mierzyć odległości między aktorami, nie odwracać się do nikogo plecami, koncentrować się na partnerze, do którego się mówi. Tymczasem kamera stawia zupełnie inne wymagania. Wszystko, co się dzieje dookoła, staje się nieważne. Liczy się tylko efekt utrwalany na taśmie, czego aktor na bieżąco nie kontroluje.
- Pamiętasz film, który był twoją artystyczną klęską?
- Nie kolekcjonuję ról jak sportowcy puchary. Po prostu przechodzę z jednego planu na drugi i staram się jak rzemieślnik sprostać oczekiwaniom reżysera. Wiem, że wielu moich kolegów długo kalkuluje, czy opłaca się im wystąpić w danej produkcji. Jeżeli film kończy się klapą, mocno przeżywają, że dali się namówić do zagrania w nim. Ja po prostu ulegam swojej pasji aktorskiej.
- Pracowałeś zarówno z Amerykanami, jak i reżyserami europejskimi. Na czym polega różnica między nimi?
- Amerykanie, którzy stają za kamerą, umieją przede wszystkim opowiadać historie, dbają, by wydarzenia następowały po sobie potoczyście i żeby akcja wciągała widza. Natomiast Europejczycy koncentrują się na szczegółach: gestach, rekwizytach, mimice. I z tych drobiazgów potrafią zbudować metaforę. Amerykanie tego nie umieją. Wszystko, czego się dotkną, musi być wielkie, od tematu filmu po studio, w którym trwają zdjęcia.
Więcej możesz przeczytać w 36/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: