Upadek z wysokości

Upadek z wysokości

Dodano:   /  Zmieniono: 
Lekarz Tadeusz Charewicz uciekł z Polski w 1970 r., bojąc się, że w sprawie śmierci Zawieyskiego wie zbyt wiele, by czuć się bezpiecznym

Przyszła wiadomość straszna - notował pod datą 18 czerwca 1969 r. Stefan Kisielewski. - Zawieyski nie żyje. Wyskoczył czy wypadł z okna czwartego piętra w szpitalu - w rządowej klinice przy Emilii Plater. Czy wyskoczył rozmyślnie, czy wypadł w zamroczeniu - tego się nigdy nie dowiemy... Straszliwy koniec tego człowieka, któregośmy w końcu tak wszyscy kochali...". Ludzie dużo mówili o tej śmierci. Na ogół nie wątpiono, że to było samobójstwo...". Lecz gdy historia dotarła do oficjalnego aktu zgonu Zawieyskiego, okazało się, że dokument ten ani jednym słowem nie sugeruje, by była to śmierć samobójcza. Jako przyczynę zgonu podaje "upadek z wysokości, zgniecenie tułowia i uszkodzenie narządów". Dokument ten nie nosi ani podpisu, ani choćby pieczątki lekarza, który orzekał wówczas przyczynę śmierci.

Nie podpisany akt zgonu

W Polsce odnalezienie człowieka, który kiedyś, w PRL, coś podpisał, jest - o czym wie każdy badacz - wysiłkiem tyleż trudnym, ile bezcelowym. To szczególna cecha owego okresu naszej historii, historii bez podpisu. Udało się odnalezieć jednak lekarza, który odmówił podpisania aktu zgonu. Na telewizyjny apel "Rewizji nadzwyczajnej" zgłosił się chirurg doktor medycyny Tadeusz Charewicz. Uciekł z Polski w 1970 r. w obawie, że w sprawie śmierci Zawieyskiego wie zbyt wiele, by czuć się bezpiecznym. W owym czasie odbywał praktyki w klinice rządowej przy ul. Emilii Plater w Warszawie. 17 czerwca 1969 r. jak zawsze odbył rutynowy obchód. Nie działo się nic ważnego. Pacjentów tego dnia było niewielu, a ich stan nie budził specjalnych obaw. Dr Charewicz przeszedł się także po oddziale neurologii mieszczącym się na IV piętrze. Chciał zobaczyć i zbadać Zawieyskiego, o którego obecności w szpitalu dotychczas tylko słyszał. Zapamiętał, że pacjent leżał nieruchomo, całkowicie pozbawiony władzy w kończynach. Świadomy obecności lekarza próbował coś mówić, ale dr Charewicz niczego z jego słów nie zrozumiał. Pamięta, że życzył choremu dobrej nocy i że w odpowiedzi Zawieyski, jakby dziękując, zamrugał oczami.

Kiedy więc wczesnym rankiem zbiegł do wypadku po schodach lecznicy i zobaczył ciało Zawieyskiego z pękniętą czaszką, natychmiast pojął, że stało się coś potwornego. Według jego wiedzy nie był on zdolny do popełnienia samobójstwa. Nie był w stanie o własnych siłach wstać z łóżka, a co dopiero przedostać się przez wewnętrzne okno na balkon, a następnie pokonać półtorametrową barierkę na IV piętrze. Był przekonany, że Zawieyski padł ofiarą zbrodni. Kilkakrotnie przesłuchiwany przez oficerów Służby Bezpieczeństwa odmówił podpisania podsuwanego mu, gotowego już aktu zgonu orzekającego samobójstwo. Nie chciał i nie podpisał. Wpisano więc upadek z wysokości.

Siedem lat milczenia

Pogrzeb Jerzego Zawieyskiego odbywał się na maleńkim cmentarzyku w podwarszawskich Laskach. W miejscu szczególnie drogim zmarłemu. Tu Zawieyski ukrywał się w latach wojny, tu odbyła się jego konwersja. Tu poznał księdza Korniłowicza i zaprzyjaźniał się z późniejszym prymasem, księdzem Wyszyńskim. Z przedwojennego, nieco lewicującego kiepskiego aktora i średniego dramaturga tu rodził się wielkiego formatu człowiek, którego twórczość budziła wówczas powszechne zainteresowanie. W końcu lat 40. dotychczas wysoko notowany przez władze komunistyczne Zawieyski przestał pisać. W swym dzienniku pod datą 1 stycznia 1955 r. zanotował: "Siódmy rok milczenia. Jest to mój największy, najcenniejszy kapitał moralny, cenniejszy niż to, co piszę. Może wszystko zginąć z rzeczy napisanych, pragnę tylko tego, aby pamiętano, że dałem świadectwo epoce i milczeniem protestowałem. Jest to moje non possumus i moje weto przeciw straszliwym spustoszeniom epoki. Siedem lat milczenia jest też świadectwem wierności, wierności Bogu i Kościołowi, wierności Polsce i tym, co dla jej wolności ginęli lub teraz siedzą po więzieniach czy na wygnaniu, wierności sztuce...".

Najpewniej pisząc te warte przypomnienia słowa, Zawieyski nawet nie podejrzewał roli, jaką przeznaczyła mu do odegrania historia. Los sprawił, że cieszył się zaufaniem i przyjaźnią prymasa Wyszyńskiego. Ten sam los sprawił, że w dniach popaździernikowej odwilży okazał się człowiekiem bliskim Edwardowi Ochabowi; "U mnie w domu Ochab urządzał zebrania partii, o czym nie wiedziałem...". Los - trudno powiedzieć, czy szczęśliwy - sprawił, że w 1956 r. Jerzy Zawieyski stanął na czele Klubu Inteligencji Katolickiej, a następnie znalazł się w Sejmie i w Radzie Państwa. "Uroczy, dobry, ale nie bardzo chytry człowiek - napisze o nim Jarosław Iwaszkiewicz - niezbyt nadawał się do roli, której się podjął. Nazbyt wrażliwy, zbyt patetyczny, psychicznie wątły, nieco naiwny. Za uczciwy...".

Po głośnych wydarzeniach marcowych 1968 r. jedynym, który zaprotestował, był jednak ów "psychicznie wątły, za uczciwy" Jerzy Zawieyski. W słynnej już interpelacji sejmowej skierowanej do premiera Józefa Cyrankiewicza koło posłów Znaku zapytało: "Co zamierza rząd uczynić, aby powściągnąć brutalną akcję milicji i ORMO wobec młodzieży akademickiej i ustalić odpowiedzialność za brutalne potraktowanie tej młodzieży?".

Interpelację napisało pięciu posłów Znaku. Pięciu ją podpisało i żaden z podpisów nie był ważniejszy od pozostałych. Lecz cenę, okazało się najwyższą, za pierwszy podobny, niesłychany w systemie totalitarnym bunt miał zapłacić jedynie Zawieyski. To on z trybuny sejmowej odpowiadał w imieniu posłów Znaku na niewybredne oskarżenia padające ze strony rządu i partii o zdradę, stanie poza narodem, warcholstwo polityczne, resztówkę reakcji. "Podobnej orgii chamstwa, złośliwości, wulgarności wrzasków z sali i galerii nie było w Sejmie od czasu, gdy posłowie z PPR niszczyli Mikołajczyka i jego kolegów" - napisał po latach historyk, porównując to, co się zdarzyło, do sabatu czarownic. Podczas tej historycznej sesji Sejmu Zawieyski uznał za właściwą rezygnację z funkcji członka Rady Państwa. "Twoje wystąpienie w Sejmie - napisze w tych dniach do Zawieyskiego ks. prymas Stefan Wyszyński - było czynem niemal Reytanowskim na tle obłędnego tańca martwych dusz. Śmiech pierwszego sekretarza [Władysława Gomułki] w momencie Twojej Obrony Człowieka był wyrazem tragizmu człowieczeństwa w Polsce... Mówiłeś nie tylko Ty sam - mówił naród, który chce być wolnym...".

Dokumentacja zbrodni?

W ciągu kilku dni Jerzy Zawieyski przestał być członkiem Rady Państwa, w ciągu kilku miesięcy przestały się ukazywać jego książki, a ze scenicznych desek znikły jego dramaty. Niebawem, jako jedyny z pięciu posłów Znaku, nie wszedł w skład nowego Sejmu. Znalazł się bez środków do życia, w politycznym niebycie. Ci, którzy sądzili, że na znak solidarności usłyszą choćby słowo protestu z ust przyjaciół z koła poselskiego Znak, że na znak protestu wobec tych szykan ktokolwiek złoży swój mandat poselski lub choćby głośno, z trybuny sejmowej, odda mu hołd, nigdy się tego nie doczekali. Nikt nie był aż tak uczciwy. Wbrew temu, co pisze Marian Brandys, nikt z niedawnych politycznych przyjaciół nie pojawił się także w szpitalu, gdzie po udarze mózgu w kwietniu 1969 r. znalazł się sparaliżowany Zawieyski. Miał zostać sam z tajemnicą swojej bliskiej śmierci.

Po emisji "Rewizji nadzwyczajnej" stawiającej pytania o prawdziwe okoliczności śmierci Jerzego Zawieyskiego człowiek przedstawiający się jako były oficer Służby Bezpieczeństwa (mieszkający dziś za granicą) przekazał autorom programu serię wstrząsających zdjęć wykonanych już po sekcji zwłok Zawieyskiego w Zakładzie Medycyny Sądowej. Tak, jak gdyby ktoś po fakcie dokumentował czyjąś zbrodnię. Zdjęcia ujawniają na ciele zmarłego dziwne ślady poparzeń, na pierwszy rzut oka wskazujące na gaszenie papierosa na ciele torturowanego człowieka. W prywatnej rozmowie wybitny anatomopatolog, któremu pokazaliśmy te fotografie, wyraził przypuszczenie bliskie pewności, że ślady te mogły powstać na skutek przypalania prądem. Kto jednak i dlaczego miałby torturować sparaliżowanego człowieka? Dwie spośród przekazanych fotografii przedstawiają funkcjonariuszy MO wchodzących do czyjegoś mieszkania przez okno. Nie wiadomo, jaki te zdjęcia mają związek ze sprawą śmierci Jerzego Zawieyskiego. Czy ujawniają sprawców, czy wręcz przeciwnie - ludzi, których celem było zdemaskowanie zbrodni? Nie wiadomo. W tej historii pewne jest tylko to, że jeszcze nie została napisana.

Więcej możesz przeczytać w 26/2005 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.