Potęga gestu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z MICHELLE PFEIFFER
Kinga Dębska: - W filmie "Co kryje prawda" Roberta Zemeckisa wprawdzie gra pani jedną z dwóch równorzędnych ról, ale reżyser stwierdził, że aktorka, nawet jeśli jest jedną z największych gwiazd Hollywood, zawsze będzie miała niższą pozycję niż aktor o podobnej renomie.
Michelle Pfeiffer: - Rzeczywiście, powstaje niewiele filmów, których wyrazistym bohaterem pierwszoplanowym jest kobieta. Zazwyczaj stanowi ona tło dla męskiego bohatera i jego przeżyć. Poza tym cała branża filmowa zdominowana jest przez mężczyzn. Pociecha w tym, że mężczyźni, zwłaszcza twardzi, też się publiczności nudzą i wówczas, dla równowagi, widz wybiera kobiety. Przykładem takiej kariery, która jest reakcją na znudzenie panami, stał się sukces Julii Roberts, torującej nam wszystkim drogę do głównych ról.
- Proszę wybaczyć, ale sytuacja pań wydaje się gorsza z powodów metrykalnych.
- Otóż to. Jestem już po czterdziestce i odczuwam wyraźnie, że scenarzyści o wiele bardziej wolą pisać dla znacznie młodszych koleżanek. Jednak kreacje czterdziestolatek są znacznie bardziej pogłębione. Rola Claire Spencer w filmie "Co kryje prawda" jest jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek mi zaproponowano.
- Może to kolejny zwrot w pani karierze?
- Wolałabym, żeby to był - jak to się działo do tej pory - kolejny kroczek. Kariery w Hollywood nie można przewidzieć: to, co ma się stać jej siłą napędową, najczęściej okazuje się epizodem. Dla mnie przełomem był moment, gdy wiele lat temu ktoś obsadził mnie w telewizyjnej rólce i zabronił robienia makijażu. Dzięki temu odkryto, że mam świeżą twarz, co spowodowało, że stałam się od razu atrakcyjna dla filmu kinowego. To było bardziej znaczące wydarzenie niż rola w takim kinematograficznym gigancie jak "Batman".
- Ale z tej świeżej twarzy kilka razy robiła pani odwrotny użytek: postacie grane przez panią wyglądały niekiedy szczególnie brzydko.
- Buntowałam się przeciwko robieniu ze mnie na ekranie takiego brzydactwa, zwłaszcza jako kobieta, mniej jako aktorka. To odruch. Każdy, widząc zdjęcie, na którym wygląda staro i nieatrakcyjnie, chętnie by je podarł. Ale angażując się do filmu, przestaję być w pewnym sensie właścicielką własnego wizerunku. Sprzedaję go producentowi za ciężkie pieniądze i jeżeli on uznaje, że należy mnie pobrzydzić, nie mam wiele do gadania.
- Robert Zemeckis uchodzi za reżysera, który daje aktorom dużą swobodę na planie.
- Jako jeden z nielicznych. Prawidłowość jest taka: im bardziej utalentowany reżyser, bardziej pewny swojej wizji, tym mniej boi się aktorów, bo wie, że nawet jeżeli nie zagrają najlepiej, to i tak nie są w stanie zniszczyć filmu. Jeżeli zaś reżyser dba o to, by aktorzy wygłaszali teksty dokładnie co do słowa, wydaje mu się, że nawet gdy sam "nawali", całą rzecz uratuje dokładnie odegrany scenariusz. Najczęściej nie ma racji. Robert Zemeckis natomiast nie obawia się dać aktorowi swobody, ponieważ niezależnie od tego cały czas pracuje z kamerą, która jest w ciągłym ruchu i rejestruje naprawdę mistrzowskie sceny. Jeżeli aktor się pogubi lub przeszarżuje, to jeszcze kilka elementów filmu jest w stanie dzieło uratować.
- Czy jednym z nich są aluzje do twórczości Hitchcocka?
- Te aluzje są pozorne. Dziś widz nie dałby się już nabrać na prostą pożyczkę od klasyka, w dodatku tak znanego. Chłód kryminalnych szarad był w kinie dobry pół wieku temu. Teraz widz żąda znacznie więcej. Proszę pamiętać, że bohaterowie Hitchcocka to najczęściej jednowymiarowe postacie, potrzebne do przeprowadzenia wyszukanej intrygi. Nikt nie żąda, aby eksponowały szczególnie skomplikowane wnętrze. Dzisiaj jest inaczej - to postać jest nosicielem intrygi. Widz chce się bać, cieszyć, wygrywać i przegrywać razem z nią. A to wymaga innych rozwiązań aktorskich. Prosta powtórka z Hitchcocka jest dziś niemożliwa.
- To znaczy, że korzysta pani z bardziej teatralnych środków aktorskich?
- Wręcz przeciwnie. W teatrze, gdzie widz ogląda mnie z odległości kilkunastu lub kilkudziesięciu metrów, trzeba postać przerysować, aby do oglądającego w ogóle dotarło to, co chcę przekazać. W filmie gra się w sposób o wiele bardziej intymny i - co nie zawsze jest zauważane - wyrafinowany. Kiedy kamera stoi kilka metrów ode mnie, wiem, że na ekranie widać będzie moją twarz w dużym zbliżeniu i to, co chcę wyrazić, mogę uczynić drgnieniem brwi, uśmiechem. Każdy gest więcej to byłoby przerysowanie. W dodatku ujęcie to trwać będzie sekundę, może dwie, a i tak widz doskonale rozpozna i zinterpretuje moją reakcję. W teatrze musiałabym na podobny efekt pracować całym ciałem pewnie przez pół minuty.
- Pani kreacje teatralne są cenione równie wysoko jak role filmowe.
- Z teatrem mam jednak większy problem. W filmie, jeżeli scena nie wyjdzie, kręci się powtórki aż do skutku. W teatrze natomiast liczy się jedno: pierwsze i ostatnie wrażenie. A zależy ono od tak wielu czynników, że aktor bywa często bezradny. Kiedy grałam w Central Parku, jednym razem wychodziłam na scenę i od początku wiedziałam, że wszystko pójdzie doskonale: publiczność była skupiona, reagowała na dowcipy. Innym razem grałam podobnie, ale z jakichś powodów zupełnie nie działałam na widzów i czekałam tylko, kiedy się ta męka skończy. Musiałam przełknąć bardzo gorzką prawdę, że akurat tego wieczora jestem niewiarygodna i nawet nie umiem wytłumaczyć, z jakiego powodu.


Więcej możesz przeczytać w 41/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: