Umarła klasa

Dodano:   /  Zmieniono: 
W jednej z reklamówek wyborczych Piotr Ikonowicz upominał się o interesy proletariatu, pilnując, by "rządzący nie bogacili się jego kosztem".
Kiedy lider PPS bronił ludzi przed eksmisjami, na spotkania z nim przychodziło kilkadziesiąt osób. Gdy zaczął się posługiwać proletariacką retoryką, jedynym audytorium był jego własny sztab. Czyżby nikt w Polsce nie chciał się już identyfikować z proletariuszami?
W innej reklamówce Bogdan Pawłowski zapewniał robotników, że ich los się poprawi, gdy cofnięta zostanie prywatyzacja. Do robotników wciąż apeluje SLD, mimo że stanowią oni ledwie kilka procent członków tej partii. Nawet lider sojuszu Leszek Miller wciąż podkreśla swe robociarskie korzenie. Odwoływanie się do robotników byłoby dobrą strategią wyborczą, gdyby nie to, że klasy robotniczej już w praktyce nie ma. Nie ma ona wiele do powiedzenia nawet w związkach zawodowych, zdominowanych przez syndykalny aparat. Tylko w latach 90. status robotnika straciło w Polsce co najmniej 5 mln osób.
- Nikt nie boi się dziś robotników. O ile kiedyś można było postraszyć rządzących dwudziestoma tysiącami "lekko uzbrojonych" górników, o tyle dziś nikt nie traktowałby poważnie lokalnych zamieszek na Śląsku czy konfliktów w Ursusie - mówi prof. Włodzimierz Pańków, badacz przemian zachodzących w polskiej working class. Prof. Pańków uważa, że robotnicy stracili wszystko: wpływy, poczucie bezpieczeństwa i pieniądze.
Zróżnicowana w warunkach gospodarki rynkowej grupa robotników nie ma już wspólnych interesów. "Arystokracja" (około pół miliona osób) znalazła zatrudnienie i dobre zarobki w dużych firmach z kapitałem zagranicznym. Około 600 tys. z nich zostało współwłaścicielami w spółkach pracowniczych - jest ich w Polsce 1200. Po przemianach sprzed dziesięciu lat 2,5 mln robotników trafiło na mniej lub bardziej trwałe bezrobocie, a drugie tyle zasiliło szeregi niższej klasy średniej. Ci, którzy nie mieli nic do stracenia (ponad 700 tys. osób), zostali przedsiębiorcami, rozpoczynając karierę od handlu na łóżkach polowych.
W efekcie odsetek robotników pracujących w wielkomiejskich fabrykach spadł w ostatnich pięciu latach z 40 proc. do 27 proc. Ci, którzy pozostali, zachowali swój status tylko dzięki utrzymywaniu państwowych dotacji.
Już w czasach komunistycznych odwoływanie się do klasy robotniczej i jej etosu nosiło cechy hipokryzji: przedstawicielami tej klasy byli przecież zawodowi aparatczycy. To musiało doprowadzić do konfliktu między klasą robotniczą i reprezentującą ich rzekomo partią komunistyczną. -Robotnikom przypisywano przewodnią rolę, a jednocześnie byli oni w trwałej opozycji wobec państwa. W końcu rzeczywiście doszli do władzy i - paradoksalne - przyczynili się do obalenia ustroju, który na mocy założeń ideologicznych traktował ich jako swoją podporę - tłumaczy prof. Edmund Mokrzycki, socjolog. Już na początku lat 80. była to bardzo zróżnicowana grupa, wśród której zdarzali się świetnie wykształceni dysydenci. Nieliczni, na przykład Lech Wałęsa, Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk czy Zbigniew Janas, awansowali do klasy politycznej i odegrali w niej ważną rolę.
- Robotnicy starego typu, zatrudnieni w wielkich zakładach, to bagaż epoki postindustrialnej. Dziś powstała nowa kategoria: robotnik liberalny. Popiera on przemiany ustrojowe i swego szefa - podkreśla prof. Pańków. Badania przeprowadzone wśród polskich robotników wykazały, że przestali oni być partnerami dla pracodawcy. W siedmiu wypadkach na dziesięć w razie konfliktu zwracają się do przełożonego, a nie do kolegów ze związku. Przy tym związki zawodowe istnieją już tylko w 40 proc. zakładów. W latach 1985-1995 wskaźnik "uzwiązkowienia" spadł w Polsce aż o 42,5 proc. - to chyba światowy rekord.
Brak znaczącego poparcia dla proletariackiej ideologii sprawia, że żadna partia nie może mieć monopolu na zdobycie robotniczego elektoratu. Tak jest w Austrii, Francji czy Hiszpanii, gdzie partie socjaldemokratyczne uwodzą raczej przedstawicieli klasy średniej, a nie pracowników niewykwalifikowanych. W Polsce ugrupowania odwołujące się do robotników nie budzą ich zaufania, zaś te, które zyskały ich sympatię, nie wspominają słowem o proletariacie, a najwyżej o "prawach pracowniczych".
Formalnie robotnicy to wciąż grupa 4-5 mln osób. W większości nie chcą oni być już jednak nazywani robotnikami - są specjalistami, operatorami, asystentami. Odpowiednikiem marksowskiego lumpenproletariatu - pozbawionego i praw i pieniędzy - są "pracownicy na posyłki" zatrudnieni w handlu, bankowości czy gastronomii. Jeśli nie zdobędą dodatkowych kwalifikacji, za kilka lat może grozić im definitywne pożegnanie z rynkiem pracy.
"Klasa robotnicza odegrała już swoją rolę. Amortyzowała bunt, wchłaniając służbę domową czy chłopów, a więc grupy bezużyteczne dla gospodarki industrialnej. Dziś to ona ustąpi miejsca swym następcom, czyli knowledge workers (pracownikom wiedzy)" - twierdzi Peter S. Drucker, analityk współczesnych trendów gospodarczych.
Więcej możesz przeczytać w 42/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.