Mit o biedzie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Globalizacja zmniejsza obszary światowej biedy
Praski szczyt Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, a zwłaszcza zamieszki, jakie wywołali przeciwnicy globalizacji, ożywiły dyskusję na temat integracji gospodarki światowej. Jej zwolennicy twierdzą, że globalizacja nie tylko powiększa obszary bogactwa, ale także jest jedynym dostępnym sposobem eliminacji biedy. Przeciwnicy zaś widzą w niej przejaw neokolonializmu i sposób na powiększanie wyzysku przez najbogatszych trzeciego świata.
Retoryka wrogów integracji gospodarczej jest nam - po lekcji ostatniego półwiecza - zbyt dobrze znana, aby poważnie z nią polemizować. Dobrze wiemy też, jak się skończyły na Kubie czy w Korei Północnej socjalistyczne próby wydźwignięcia się z zacofania gospodarczego. Sprawa jest jednak zbyt ważka, aby zbyć ją machnięciem ręki. Nędza, bieda i ubóstwo, owszem, istnieją. W dość przecież zamożnej Polsce za biednych - wedle własnych ocen - uważa się dwanaście milionów osób. Bardziej zobiektywizowane kryteria redukują tę liczbę do nieco ponad dwóch milionów. Choć i tak jest to dużo, są oni kroplą w światowym oceanie nędzy.
Syntetyczna ocena wyników walki z nędzą, zawarta w ostatnim raporcie Banku Światowego (z września 2000 r.), na pierwszy rzut oka, bez uwzględnienia szerszego tła tego zjawiska, nie napawa optymizmem. Pod koniec XX wieku, w okresie najszybszego w historii wzrostu gospodarczego świata, 2,8 mld ludzi, czyli prawie połowa (45 proc.) mieszkańców świata, żyje za niespełna dwa dolary dziennie. Z tej liczby 1,6 mld zaliczyć można do umownej grupy ubogich (dochód dzienny: jeden, dwa dolary). Pozostałe 1,2 mld osób znajduje się w skrajnej nędzy, osiągając dochody poniżej dolara dziennie.
Nie sposób jednak pominąć sukcesów w walce z nędzą, choć raport Banku Światowego definiuje je mało przekonująco. Należą do nich: zmniejszenie w latach 1987-1998 odsetka nędzarzy we wschodniej Azji z 27 proc. do 15 proc., w południowej Azji - z 45 proc. do 40 proc. i w środkowej Afryce (najbiedniejszy w świecie region subsaharyjski) - z 47 proc. do 46 proc. Równocześnie wskutek przyrostu ludności liczba żyjących w nędzy się zwiększyła (żyje ich tam ok. 900 mln); jest to jednak w mniejszym stopniu kwestia ułomności światowej gospodarki, a w większym - trudne do opanowania problemy z nadmierną prokreacją w najbiedniejszych regionach świata.
Są dwa kraje, które od tego umiarkowanie pozytywnego tła wyraźnie się odróżniają. Dwa, ale nie byle jakie. Żyje w nich bowiem czterdzieści procent ludności świata. Chodzi o Chiny i Indie. W ChRL, która od 1980 r. osiąga przeciętną dynamikę wzrostu PKB w wysokości 10 proc., odnotowano istotny (bo o 200 mln) spadek liczby mieszkańców żyjących w nędzy. Na nieco mniejszą skalę zredukowano nędzę także w Indiach, osiągających przez ostatnie dwadzieścia lat średnioroczny wzrost dochodu na poziomie 6 proc. O tym, że globalizacja raczej pomaga usuwać niedostatek, niż go powiększa, świadczą również przykłady krajów, które zamknęły się w swoich czterech ścianach. W państwach tych - a dobrym przykładem jest tu Brazylia - obszary nędzy wyraźnie się poszerzyły.
Przykłady Chin i Indii warte są bardziej szczegółowej analizy. Zacząć wypada od tego, że jeszcze w latach siedemdziesiątych były to kraje o gospodarkach autarkicznych, silnie zetatyzowanych i ograniczających (w wypadku ChRL likwidujących) funkcjonowanie rynku. Efekty takiej polityki były tragiczne. Nawet pomijając już ewidentny amok, jakim była "polityka wielkiego skoku" (sami Chińczycy przyznają dzisiaj, że w latach 1959-1961 z głodu zmarło 20 mln osób), skutki "antyliberalnej krucjaty" określić można jako staczanie się po równi pochyłej w tempie jednostajnie przyspieszonym.
Co było źródłem sukcesu Chin i Indii? Najkrótsza odpowiedź brzmi: zagraniczny kapitał i wewnętrzna adaptacja gospodarki. Napływ kapitału jest, oczywiście, warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym. Trzeba go jeszcze umieć wykorzystać. O tym, że nie jest to sprawa prosta, świadczą nie tylko przykłady niewłaściwego wykorzystania pomocy zewnętrznej przez kraje Trzeciego Świata. Spokojnie przypomnieć możemy nasze własne doświadczenia z czasów Gierka, kiedy 20 mld USD pożyczonych za granicą przemknęło jak meteor przez naszą gospodarkę, pozostawiając ślad jedynie w postaci długotrwałego kryzysu gospodarczego. Kolejny przykład to załamanie się gospodarek azjatyckich (głównie Korei). Próby obejścia globalizacji i zastąpienia jej hybrydą autorytarnego systemu kierowa-nia gospodarką z elementami ekonomii wolnorynkowej skończyły się międzykontynentalnym krachem.
To, że wysokie tempo rozwoju możliwe jest tylko dzięki włączeniu się w procesy kooperacji międzynarodowej i daleko idącej liberalizacji gospodarki, jest truizmem powtarzanym przez wielu. Gorzej, że nie wszyscy zadajemy sobie trud zastanowienia się, co to właściwie znaczy. A wyliczanka przesłanek, które muszą być spełnione, aby właściwie wykorzystać obce inwestycje, jest długa. Przede wszystkim konieczne jest stworzenie całej infrastruktury prawnej i finansowej, opanowanie czy choćby tylko - bądźmy realistami - ograniczenie drążącej kraje słabo rozwinięte korupcji (prawda jest smutna, istotna część międzynarodowej pomocy nie dociera do adresatów, bo jest najzwyczajniej rozkradana). Potrzebne jest także minimum praworządności (tu ciekawostka: skodyfikowanie prawa i dopuszczenie adwokatów do występowania w czynnościach procesowych w ChRL zostało wymuszone przez reformy gospodarcze w latach osiemdziesiątych). Ważny jest też choćby minimalny wzrost poziomu wykształcenia ogólnego i kwalifikacji zawodowych. I wreszcie, co chyba najtrudniejsze, zmiana mentalności mieszkańców. A skalę tego zadania chyba najtrudniej sobie wyobrazić. Jeżeli bowiem w Polsce Anno Domini 2000 boleśnie odczuwamy dręczący wiele obszarów "kompleks Arizony", to zastanówmy się, jak tworzyć nowoczesną gospodarkę w krajach, w których nasze tereny popegeerowskie wydawać by się mogły szczytem cywilizacji industrialnej. Są to procesy złożone i długotrwałe. Rozwinięty świat może je wspierać. Zainicjować je muszą jednak kraje rozwijające się. I innej drogi nie ma.
Demagogią jest powtarzanie, że zmniejszenie na świecie wydatków na zbrojenie o połowę mogłoby podwoić dochody najbiedniejszych. Wiadomo bowiem, że wydatki te radykalnie się nie zmniejszą, a nawet przeciwnie, Rosja, w której wedle miejscowych statystyk 59,9 mln osób, czyli 41,2 proc. ludności, żyje w nędzy, zamierza właśnie zwiększyć swój budżet wojskowy. Jest to demagogia także z innych powodów. Na przykład dlatego, że owa większa pomoc nie będzie właściwie wykorzystana w istniejących strukturach polityczno-gospodarczych. Sprowadzać się ona może jedynie do łagodzenia skutków tragedii, ale nie do usuwania jej przyczyn. Do podobnych skutków prowadzi spełnienie żądań umorzenia długów najbiedniejszych państw. Nieuchronna konieczność ich spłacenia uruchamia reformy (tak jak w wypadku Polski), wymusza mechanizmy zwiększania wydolności, czyli naprawy gospodarki.
Pomoc najbiedniejszym jest potrzebna, lecz ma swoje granice. Można, oczywiście, sfinansować zakup zboża dla głodujących w Afryce. Proszę jednak finansowo i logistycznie zabezpieczyć jego transport do krajów, w których nie ma portów, lotnisk i dróg. Pariasi współczesnego świata nie mają innego wyboru niż pójście drogą choćby Chin i Indii, które liberalizują swoje gospodarki i bez fobii włączyły się w procesy kooperacji międzynarodowej. Swoją drogą ciekawe, czy wiedzieli o tym przeciwnicy globalizacji, rzucający kamieniami w policjantów w Pradze. Ciekawe także, co oni zrobili, aby pomóc najbiedniejszym?
Więcej możesz przeczytać w 42/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.