Paranoja na medal

Dodano:   /  Zmieniono: 
Igrzyska są okazją, aby nauczyć szacunku dla umiejętności innych. Muszą się jednak znaleźć ludzie, którzy to dostrzegą. Francuzi natomiast mogli się podczas igrzysk w Sydney nauczyć tylko jednego: szowinizmu
Nie oglądałem igrzysk w Sydney, natomiast słuchałem o nich i czytałem. Innymi słowy, odbierałem je wyłącznie przez pryzmat relacji radiowych i komentarzy prasowych. Doświadczenie to jest ciężkie dla kogoś, kto pogodził się już z tym, że sport wyczynowy służy do mielenia kolosalnych pieniędzy, ale jeszcze wierzy, iż może także służyć chociaż kilku celom nieco mniej przyziemnym, szczególnie zaś tzw. pedagogice społecznej.
Nie wiem, jak to wyglądało w Polsce, ale francuscy słuchacze i czytelnicy mogli się podczas olimpijskich dni nauczyć tylko jednego: szowinizmu. Igrzyska są fantastyczną okazją do tego, żeby nauczyć szacunku dla umiejętności i sukcesów innych; żeby pokazać piękno kunsztu niezależnie od ramek i stereotypów; żeby poczuć wspólnotę w mistrzostwie, a nie kibicowaniu; żeby uświadomić sobie, że zwycięstwo lepszego jest sprawiedliwe i naturalne i że należy mu się podziw, a najwłaściwszym sposobem pokonania go jest pójście w jego ślady i prześcignięcie go w wysiłkach. Aby jednak taka okazja została wykorzystana, muszą się znaleźć ludzie, którzy ją dostrzegą i zrozumieją. Do tego jest potrzebne tak niewiele: mózg i serce w dobrym stanie. Tymczasem okazja ta została nie tylko rozpaczliwie zmarnowana, ale odnosiło się wrażenie, że cele osób tworzących obraz igrzysk są przeciwne niż wyliczone przed chwilą. Cóż więc z tymi mózgami i sercami? Czy naprawdę wszyscy słyszeli o nich tylko jako o podrobach?
Poważne, świetne profesjonalnie i dysponujące szerokim, nieźle wykształconym audytorium publiczne radio France Info przekazywało wiadomości z Sydney kilkanaście razy dziennie. Słuchałem ich i słuchałem - i w miarę upływu czasu stawało się dla mnie jasne, że igrzyska zostały zorganizowane jedynie po to, byśmy siedzieli z liczydłem i przesuwali guziczki, gdy Francuz zdobędzie medal. Nic innego nie miało znaczenia. Relacjonowano przebieg tylko tych konkurencji, w których występowali Francuzi, i mówiono tylko o tym, co robią Francuzi. Jasne, że Francuzów najbardziej interesuje to, jak się sprawują na igrzyskach rodacy, ale "najbardziej" nie znaczy jeszcze "wyłącznie" - chyba że jakiś etap rozwoju języka umknął mojej uwagi. Kiedy ośmielił się wygrać ktoś inny (aż trudno uwierzyć, że to się kilka razy zdarzyło), nikomu nawet nie przyszło do głowy zachwycić się tym i wskazać, dlaczego okazał się najlepszy. Jedynym godnym uwagi problemem było zawsze to, jak to się stało, że Francja nie może dopisać do tabelki kolejnego medalu. Sporą winę za to ponoszą władze sportowe, które przed igrzyskami zapowiedziały, że ambicją drużyny jest przywieźć z Sydney więcej medali niż z Atlanty. Przywieziono ich 38, czyli o jeden więcej. I w ten sposób powstał nowy temat do dyskusji: czy to dobrze, czy niedobrze, czy może średnio na jeża.
Rekordy paranoi pobił równie szacowny jak France Info tygodnik "Le Nouvel Observateur". Opublikował on tabelę medali igrzysk olimpijskich po pierwszym tygodniu, rozbitą na dwie części: z pływaniem (Francja była trzecia) i bez pływania (co pozwalało jej być drugą, bo Amerykanie spadali wtedy z pierwszego miejsca na ósme). Sążnisty artykuł o tym, co powinni robić przedstawiciele poszczególnych dyscyplin, żeby zdobywać medale, zdobią jeszcze dwa zestawienia: jedno poświęcone sportom, w których Francuzi stanęli na podium na igrzyskach w Barcelonie, Atlancie i w pierwszym tygodniu w Sydney; a drugie - od utworzenia nowożytnych igrzysk olimpijskich w Atenach w 1896 r. Wszystko to w tonie mającym zawstydzić te brzydkie sporty, które nie przynoszą medali! Jak się coś takiego czyta, ogarnia człowieka ochota, żeby przypomnieć, że ZSRR i NRD to dopiero zdobywały dużo medali! I co? I nic. I już ich nie ma.
Poza tym zapewne niejeden francuski kibic myśli sobie po cichu, że mogłoby nie być żadnego medalu, byle nie musieć przeżywać takich historii jak ta z MarieJosé Pérec - znaną biegaczką, trzykrotną mistrzynią olimpijską, która po raz czwarty tego tytułu nie zdobyła, ponieważ z Sydney po prostu uciekła. Pérec ma niewątpliwie kłopoty sama z sobą i jest to jej prywatny problem, ale niestety, stał się problemem publicznym, gdyż zawodniczka ta bardzo szybko biega. Sportowej gazecie "L’Equipe" udało się przeprowadzić z nią wywiad. Rozmowa była trudna dla dziennikarza, bo Pérec bezustannie chlipała, zdołała jednak wyznać, że jest załamana, zdruzgotana i bezsilna. W odpowiedzi na pytanie, przed czym właściwie uciekła z Sydney, sprinterka ujawniła, że robiono do niej miny w sklepie i okropnie się tego przestraszyła. Grozę spotęgował zaś tajemniczy mężczyzna, który zapukał do jej pokoju hotelowego, mówiąc, że chce posprzątać, a na wiadomość, że Marie-José nie przeszkadza bałagan, usiłował wtargnąć do pokoju siłą. Taki czyścioszek. Od tej chwili sprinterka wiedziała już jedno: że musi wyjechać. I wyjechała. I więcej do Australii nie wróci. I w porządku. Medalu nie ma, ale przynajmniej jest o czym poplotkować.

Więcej możesz przeczytać w 42/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.