Funkcje dnia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Prostą prawdę, że należy dostrzec błogosławione skutki nieprzewidywalnych wydarzeń, zrozumiałem, oglądając kilka lat temu bokserski pojedynek o mistrzostwo świata Tyson-Holyfield
Zawsze marzyłem o czymś takim. Zrezygnować w zimie ze słońca. Nie przepadam za słońcem, bo mam taką karnację, że słońce + skóra = nie opalenizna, lecz oparzenia. Ale w zimie w Polsce nie mogę zrezygnować ze słońca, bo to ono rezygnuje ze mnie. By zrezygnować ze słońca, trzeba pojechać tam, gdzie ono jest, czyli do tropiku. Ze słońcem, z którego się rezygnuje, jest jak z przyjęciem, na które się nie idzie. Jeśli się nie idzie, bo się nie chce iść, jest to wyraz wolnej woli i manifestacja niechęci bywania. Jeśli się nie idzie, bo nie dostało się zaproszenia, jest się po prostu ofiarą afrontu. Żeby z czegoś zrezygnować, trzeba mieć na to coś szansę. Jak w angielskim dowcipie. Lord, który na samotnej wyspie spędził kilkanaście lat, oprowadza po niej swoich wybawicieli. - To jest dom, w którym mieszkałem - mówi. - A to? - pyta jeden z oprowadzanych. - To jest klub, do którego chodziłem. - A ten trzeci budynek? - To jest klub, do którego nie chodziłem - odpowiada lord.
Problem polega na tym, że czasem można pokonać dziesięć tysięcy kilometrów, by pod palmami zrezygnować ze słońca, a na miejscu okazuje się, że to ono rezygnuje z nas. Przytrafiło mi się właśnie takie nieszczęście, bo tuż po moim przyjeździe na wyspę, przyjechał na nią także cyklon. Ale nie wybrzydzajmy. Jak śpiewał pewien piosenkarz - "zawsze patrz na jasną stronę życia". W końcu każdy, kto przyjeżdża na wczasy w tropiku, ma pod dostatkiem słońca. Cyklon jest zaś czymś niezwykłym, czyli dodatkową atrakcją. Więcej, cyklon w praktyce zmniejsza koszt całej eskapady. Dlaczego? To proste. Płacimy za pakiet, w którym jest wyłącznie słońce, a dostajemy coś ekstra, za co nie płacimy w ogóle. Prostą prawdę, że należy dostrzec błogosławione skutki nieprzewidywalnych wydarzeń, zrozumiałem, oglądając kilka lat temu bokserską walkę o mistrzostwo świata Tyson-Holyfield. Walka, za której obejrzenie w telewizji trzeba było zapłacić 56 dolarów, zamiast w 15. rundzie zakończyła się już w 3., gdy Tyson odgryzł rywalowi kawałek ucha. Początkowo zamierzałem się domagać zwrotu kosztów. Przecież chciałem oglądać walkę, a nie odgryzanie ucha. Dopiero po chwili pojąłem, że tak naprawdę dostałem prezent. Za 56 dolarów obejrzeć na żywo, jak facet odgryza drugiemu kawałek ucha, który wypluwa na ring? Cena wydaje się bardzo przyzwoita.
Rozumiałem już więc, że nie należało się na cyklon obrażać. Przecież właśnie dostawałem drugą w życiu szansę zobaczenia na własne oczy klęski żywiołowej. Pierwszą miałem, gdy w 1992 r. wylądowałem na rok w Nowym Orleanie. Gdy tylko tam dotarłem, okazało się, że wkrótce dotrze tam także huragan Andrew, który na Florydzie zabił 85 osób. Teraz miał uderzyć w Nowy Orlean, co zapewniało całkiem niezłe skutki, biorąc pod uwagę, że miasto w 80 proc. jest z drewna. Miał uderzyć, ale nie uderzył. Epicentrum huraganu przeszło jakieś 50 km od miasta. Wiało strasznie, lało jak diabli, ale nawet tego nie widziałem, bo w kampusie kazali nam spędzić całą noc na korytarzu bez okien. Huragan widziałem więc jedynie w telewizji. Niestety, moja zła passa trwa. Tym razem dali nam w hotelu świeczki, wszystkie okna zalepiali plastrami i zakrywali dyktą; wiało strasznie, lało jak diabli, ale epicentrum cyklonu przeszło sto kilometrów od nas. Cyklon, a dokładniej tyle cyklonu, ile można było zobaczyć w nocy, gdy przechodził, zobaczyłem więc tylko w telewizji. Co gorsza, tak jak dnia poprzedniego, znowu wiało i lało. W dużym stopniu zwiększyło to, niestety, koszty wyjazdu, bo nie dostawał człowiek nawet tego, co było w pakiecie, czyli słońca, a w moim wypadku szansy na jego unikanie. Zła pogoda dodatkowo wzmocniła moją tropikalną frustrację. Jest ona bowiem nieuchronną konsekwencją każdego urlopu w wypadku kogoś, kto kolekcjonuje zaległy urlop, kto bezczynność uważa za grzech, a beztroskę za znak nieprzyzwoitości i komu bliskie jest popularne w Ameryce przekonanie, że jeśli ktoś wyjeżdża na urlop dłuższy niż dziesięć dni, a firma się nie wali, daje swoim szefom dowód, że jest zbędny. Teraz to poczucie było dodatkowo wzmocnione, bo zostałem pozbawiony perwersyjnej przyjemności robienia czegoś, co uważam za dowód zepsucia i utracjuszostwa, czyli nicnierobienia w tropiku. Nagle sytuacja wróciła do punktu wyjścia, a właściwie wyjazdu. To słońce znowu zrezygnowało ze mnie, a nie ja ze słońca. Cień jest przecież wartością, jeśli go wybieramy, a nie gdy jesteśmy na niego skazani.
Niestety, uśpiony dwoma dniami okołocyklonowej niepogody postanowiłem skorzystać ze słońca, by nie narazić się po powrocie na drwiny, że "oj, coś pogoda nie dopisała". Szybko potwierdziła się smutna dla mnie reguła, że słońce + skóra + 30°C = oparzenia. Praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan rura. Znowu byłem rurą. W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, tylko szybko zmienić funkcje dnia, jak na tablicy ogłoszeń w warszawskim hotelu Sheraton nazywają spis tego, co się w nim każdego dnia dzieje. Należało zmienić funkcje dnia i wrócić do pracy. Co też zrobiłem. Tym chętniej, że właśnie mijał dziesięciodniowy okres, po którym moja nieobecność mogłaby stanowić dowód, że jestem zbędny.

Więcej możesz przeczytać w 9/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.