Stan przedzawałowy

Stan przedzawałowy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nad polską gospodarką zbierają się czarne chmury. Spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego, rosnące bezrobocie i utrzymująca się powyżej 10 proc. inflacja to trzy najbardziej widoczne symptomy pogarszania się sytuacji ekonomicznej naszego kraju. Ale oczywiście nie wszystkie.
W połowie roku załamała się koalicja rządząca AWS-UW, a w czasie kampanii prezydenckiej do głosu zaczęli dochodzić politycy-populiści, serwując m.in. takie specjały, jak ustawa uwłaszczeniowa i renty dla byłych pracowników PGR-ów. Potem pojawiły się kłopoty z uzyskaniem pieniędzy za sprzedany pakiet akcji TP SA i wyszło na jaw, że przyszłoroczny budżet państwa zależy od źle przygotowanego przetargu na UMTS. Pesymistyczny scenariusz dla Polski dodatkowo psuje analiza finansów państwa. Oto o 2 mld USD zmniejszyły się nasze rezerwy dewizowe. Niepokojem napawa wysoki deficyt finansów publicznych, wyrażający się, poza oficjalnym deficytem budżetu centralnego, długami funduszy celowych (ZUS, kasy chorych), samorządów lokalnych, sfery budżetowej i przedsiębiorstw państwowych. Nadto już niebawem wpływy z prywatyzacji zmniejszą się do 10 mld zł rocznie, podczas gdy teraz rocznie zyskujemy nawet 25 mld zł. Ale i na tym nie koniec złych wiadomości. Wydatki związane z przystąpieniem do Unii Europejskiej, sięgające na razie około 100 mln zł rocznie, od przyszłego roku będą wynosić 7 mld zł. Jak miecz Damoklesa wisi również nad nami konieczność obsługi zadłużenia zagranicznego; teraz wydajemy na to około 2 mld USD rocznie, ale za dwa lata będą to już 3 mld USD. Na dodatek deficyt obrotów bieżących znacznie przekroczył wielkość uznawaną za granicę bezpieczeństwa, osiągając 7 proc. Wiadomo też, że do końca roku do budżetu wpłynie co najmniej o 2-3 mld zł mniej niż planowano z tytułu podatków VAT i PIT. Nadto, wskutek niezdyscyplinowanej polityki fiskalnej, spadać zaczęły inwestycje - niemal o 3 proc. rocznie.
Polska gospodarka zaczęła zjeżdżać po równi pochyłej. Gdzie się zatrzyma?
Ekonomiści wierzą w nieuchronność samospełniających się przepowiedni. Być może dlatego większość z nich nie odważa się prognozować, kiedy w Polsce dojdzie do załamania, ani jaka będzie jego skala. - Jedno jest pewne: stopa życiowa w naszym kraju jest zdecydowanie za wysoka w porównaniu z tym, co rzeczywiście wytwarzamy - zwraca uwagę prof. Wacław Wilczyński.
Czy możemy jeszcze uniknąć kryzysu? "Nasze polityczne elity cechowała zaściankowość, szowinizm i pycha, która pchała nas nawet do pouczania innych. Byliśmy najlepsi, upojeni powodzeniem, rzekomymi sukcesami reform, głusi na ostrzeżenia i sygnały zbliżającego się krachu. Aż nagle obudziliśmy się w środku kryzysu - bezradni" - przyznał niedługo po wybuchu kryzysu w Czechach prezydent Vaclav Havel. Jedyną szansą Polski na uniknięcie czeskiego scenariusza z 1997 r. i węgierskiego z 1994 r. jest natychmiastowe utwardzenie polityki gospodarczej, czyli dokonanie zdecydowanych cięć w wydatkach budżetowych, wzmocnienie dyscypliny ściągania podatków, rozbicie monopoli (np. paliwowego i telekomunikacyjnego), szybkie dokończenie prywatyzacji i przygotowanie się do obniżenia podatków PIT. Wiele jednak wskazuje na to, że ani politycy sprawujący władzę, ani ci, którzy już na wiosnę zamierzają ją przejąć, nie dostrzegają skali zagrożeń.
Zacznijmy od podatków. Wpływy z podatków VAT i PIT będą w tym roku o 2-3 mld zł niższe niż zakładano - stwierdził niedawno prof. Stanisław Gomułka, doradca ministra finansów. I ocenił, że ów spadek wpłat spowodowany jest tym, iż "przedsiębiorstwa zadłużają się w budżecie". Jest to wyjaśnienie prawdziwe, ale sformułowane w sposób szalenie eufemistyczny. Nie przedsiębiorstwa bowiem, tylko przedsiębiorstwa państwowe, i nie zadłużają się, tylko - za cichym przyzwoleniem rządu - mając w nosie obowiązujące prawo, z pełną premedytacją nie płacą podatków. Bierność władz skarbowych w egzekwowaniu należności była w oczywisty sposób związana z wyborami prezydenckimi.
To może drobny, ale niezwykle wymowny dowód na to, że deklarowana przez rząd "odpowiedzialna polityka fiskalna" od kilku miesięcy pozostaje frazesem. Zdaniem Krzysztofa Rybińskiego z ING Barings, mało zdyscyplinowana polityka fiskalna rządu sprawia, że głównym instrumentem staje się twarda polityka pieniężna Rady Polityki Pieniężnej - prowadzona zresztą kosztem wzrostu gospodarczego (inwestycje maleją prawie o 3 proc. rocznie) i przez to zwiększająca zagrożenie kryzysem. W dodatku tendencję tę - podkreśla Rybiński - trudno będzie odwrócić, albowiem w najbliższym czasie nie ma co liczyć na obniżkę stóp procentowych.
Rozmiękczanie polityki fiskalnej politycy usprawiedliwiają trudną sytuacją restrukturyzowanych firm i rosnącym bezrobociem, które z kolei tłumaczy się wejściem na rynek pracy wyżu demograficznego. Tylko w nieznacznej części jest to prawdą. Zmiany demograficzne rzeczywiście zachodzą. Wiadomo było jednak o nich od dawna, należało się do tego przygotować.
Tymczasem postępowano dokładnie odwrotnie. W imię walki o głosy wyborców lansowano hasła populistyczne (słynne "korzystanie z owoców wzrostu przez wszystkich"), zwiększając koszty pracy i obciążenia podatkowe. W efekcie zafundowaliśmy sobie fenomen na skalę światową: gospodarkę, która przy ponadpięcioprocentowym tempie wzrostu nie tylko nie tworzy nowych miejsc pracy, ale zmniejsza liczbę już istniejących. Przyczyny rosnącego bezrobocia tkwią - zdaniem prof. Jana Winieckiego - w polityce, a nie w gospodarce. Związki zawodowe funkcjonujące w obu ugrupowaniach, tzn. w AWS i SLD (a także PSL, które samo jest wielkim związkiem zawodowym), wymuszają bowiem serwituty ustawicznie podnoszące koszty pracy.
Polityka także sprawiła, że jedyna konsekwentna strategia "ucieczki do przodu", sformułowana przez Leszka Balcerowicza - koncepcja radykalnego obniżenia podatków - została odrzucona. - Będąc w rządzie, dążyłem do tego, by zmniejszać ryzyko kryzysu i umacniać rozwój gospodarki - tłumaczy teraz prof. Balcerowicz. - Dlatego starałem się o jak najszybsze zrównoważenie finansów publicznych, przyspieszenie prywatyzacji, reformę rynku pracy, a także odbiurokratyzowanie gospodarki. Duża część moich wysiłków była coraz bardziej blokowana przez układ polityczny w parlamencie - przez część AWS, PSL i SLD. Ten układ uniemożliwił reformę rynku pracy i uchwalenie ustaw racjonalizujących wydatki publiczne.
Ci, którzy mają skłonność do widzenia przyszłości w jasnych barwach, kładą nacisk na rosnący eksport i ustabilizowanie ujemnego salda obrotów bieżących. To prawda, ale trzeba pamiętać, że owa stabilizacja nastąpiła przy deficycie wynoszącym ok. 7 proc. PKB, czyli znacznie przekraczającym granicę uznawaną na świecie za bezpieczną. - Taki deficyt sprawia też, że topnieją nasze rezerwy dewizowe. Wystarczą one jeszcze najwyżej na dwa, trzy lata - przestrzega prof. Wilczyński. Nasze deficyty (płatniczy i budżetowy) w coraz większym stopniu finansujemy przychodami z prywatyzacji. W 1998 r. bezpośrednie inwestycje zagraniczne, związane głównie z kupowaniem firm państwowych, pokrywały 75 proc. owego deficytu, w ubiegłym roku - już tylko 58 proc., a w tym roku nie więcej niż 47 proc. Przejadając dochody ze sprzedaży majątku narodowego, prowadzimy naszą gospodarkę w myśl zasady "aby do jutra". A to "jutro" nie zapowiada się nazbyt różowo. Do tej pory budżet jako tako dopinał się dzięki wysokim dochodom ze sprzedaży majątku skarbu państwa - pod koniec lat 90. rosły one systematycznie, dochodząc w 2000 r. do gigantycznej kwoty 25 mld zł. Już jednak założenia budżetu na rok przyszły przewidują z prywatyzacji tylko 17-18 mld zł (plus ewentualnie do 7 mld zł za UMTS). W następnych latach będzie jeszcze mniej.
Tymczasem od przyszłego roku gwałtownie wzrosną wydatki na dostosowanie Polski do wymogów unijnych. Zgodnie z raportem rządowym w latach 2001-2002 w budżecie na ten cel trzeba będzie zagwarantować około 7 mld zł rocznie (w latach 1997-1999 niecałe 100 mln zł), a w latach 2003-2006 - 11 mld zł rocznie. Nie trzeba dodawać, że Polska pieniądze te musi koniecznie zdobyć, od nich bowiem zależy nasze wejście do Unii Europejskiej. Ich wydatkowanie będzie jedną z najlepszych możliwych inwestycji, gdyż korzyści z członkostwa (około 5 mld USD rocznie) dwukrotnie przewyższą poniesione nakłady, tyle że - jak przy każdej inwestycji - wydatki trzeba ponosić już teraz, a efekty pojawią się w przyszłości.
Drugą pozycją wydatków, która szybko będzie rosnąć, jest obsługa zadłużenia zagranicznego. W lata 90. weszliśmy z 50 mld USD długu. Olbrzymim wysiłkiem gospodarczym i politycznym dług ten zredukowano do 33 mld USD, a koszty jego obsługi do akceptowanego przez gospodarkę poziomu, wynoszącego w ostatnich latach 2 mld USD rocznie. Od 2003 r. - o czym było wiadomo od dawna - koszt ten wzrośnie niemal do 3 mld USD rocznie. Potem kwota ta będzie dalej rosnąć, by w roku 2008 osiągnąć maksimum - prawie 5 mld USD.
Czarne chmury gromadzące się nad naszą gospodarką nie powinny być dla nikogo niespodzianką. Każdy, kto choć trochę interesuje się ekonomią, mógł o nich wiedzieć od dawna. Większość polityków wiedzieć tego jednak nie chciała i nadal udaje strusia (tyle że dzisiaj ów struś siedzi na wybetonowanym podłożu). Gra na czas nie jest dobrą strategią gospodarczą. Odwlekanie trudnych decyzji raczej zwiększa niż zmniejsza ryzyko kryzysu. I nic to, że ekonomiści mówią raczej o "miękkim" niż o "twardym" kryzysie. - Prawdopodobieństwo wystąpienia "miękkiego" kryzysu w najbliższych dwóch, trzech latach oceniam na 50 proc. Objawiłby się przede wszystkim spowolnieniem wzrostu gospodarczego lub osłabieniem waluty. Przyczyny "miękkiego" kryzysu są podobne jak w wypadku nagłego krachu, lecz sam kryzys jest rozłożony w czasie, nie przebiega w atmosferze paniki i chaosu - ostrzega prof. Witold Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych. - Ewentualny kryzys odczujemy wszyscy. Wzrost inflacji wymusza cięcia budżetowe, których ofiarą padają jednak w pierwszej kolejności emeryci, nauczyciele, służba zdrowia - nie owija w bawełnę prof. Orłowski.
Ewentualny kryzys dotknie, bagatela, 10 mln dorosłych obywateli Polski. Nie tylko zresztą ich. Zapłaci zań także wkraczająca w wiek dorosły młodzież. Mimo że obecnie poziom wykształcenia jest najwyższy w historii naszego kraju (niemal co drugi nastolatek rozpoczyna studia wyższe), co trzeci poszukujący pracy nie będzie mógł jej znaleźć. Za kryzys zapłacą także ci, którym wysoka inflacja i stopy procentowe odbiorą resztki szans na stosunkowo tani kredyt, na przykład mieszkaniowy. Zapłacą za kryzys również politycy - szczególnie słono ci, którzy do tego wszystkiego dopuszczą. Wcześniej czy później wyborcy wystawią im rachunek.

Więcej możesz przeczytać w 44/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.