Obóz pracy

Dodano:   /  Zmieniono: 
W około stu zakonspirowanych fabrykach pracuje u nas niewolniczo ponad pięć tysięcy obcokrajowców
Granicę przekraczają w zaplombowanych tirach albo indywidualnie i spotykają się w tzw. dziuplach, skąd przewożeni są do zakonspirowanych fabryczek. Najczęściej nie wiedzą, gdzie są i kiedy z Polski wyjadą. Już w "dziuplach" oddają paszporty i dowiadują się, że nie mogą wychodzić na zewnątrz. Śpią na zapleczu zakładów, pracują najczęściej po 12-14 godzin, a wolne mają tylko niedziele. Z własnej woli mogą wyjechać jedynie chorzy lub kobiety, które zaszły w ciążę. W takich warunkach w około stu zakamuflowanych szwalniach, wtryskarniach, tłoczniach płyt i montowniach pracuje niewolniczo ponad 5 tys. obcokrajowców, najczęściej kobiet. Przyjeżdżają z Ukrainy, Białorusi, Rosji, Rumunii, Bułgarii, Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu, Wietnamu, Kambodży i Laosu.

Łódzkie zagłębie
- Mam osiem złotych za uszycie kurtki. To pieniądze, o jakich na Ukrainie mogę tylko marzyć. Już dwa razy szwalnię przenoszono w inne miejsce, uciekając przed policją. Raz spędziłam dobę w areszcie deportacyjnym i zostałam odesłana do domu - opowiada Lena W. z Równego. Wróciła po tygodniu z nowym paszportem. Do Leny dotarliśmy przez jej znajomą z targowiska w Rzgowie, której przedstawiliśmy się jako organizatorzy naboru do nowej szwalni, oferujący lepsze warunki płacowe. Lena pracuje w fabryczce położonej na przedmieściach Łodzi - w kierunku Ozorkowa. Może wychodzić do miasta, gdyż nieźle mówi po polsku, a poza tym jej narzeczony jest w szwalni majstrem.
Kilkanaście dni temu policja zlikwidowała szwalnię w Cyprianowie koło Zgierza. Znajdowała się pod lasem, na prywatnej posesji. Przez kilka miesięcy w ścisłej konspiracji pracowało tam ponad 50 osób. - Nikt we wsi o tym nie wiedział, ani razu nie zauważono żadnego obcokrajowca - mówi Marian B., mieszkaniec Cyprianowa. Gdy do fabryczki wkroczyła policja, okazało się, że pracowało tam 48 kobiet i 5 mężczyzn; wszyscy narodowości ukraińskiej.
- Produkcję zorganizowano w dobrze ukrytym miejscu, w prowizorycznej hali. Były w niej miejsca pracy i pomieszczenia, w których nielegalni pracownicy spali. Mieli wspólną kuchnię i toaletę. Na zewnątrz nie wychodzili. Żywność dowoził im właściciel szwalni - relacjonuje Magdalena Złotnicka, rzecznik prasowa Komendy Powiatowej Policji w Zgierzu. - Tylko 30 proc. nielegalnych pracownic było wykwalifikowanymi szwaczkami. Pozostałe miały najróżniejsze zawody; były nawet kobiety po filologii angielskiej i fizyce.
Fabryczkę podobną do tej w Cyprianowie odkryliśmy niedaleko Pabianic. Oficjalnie mieści się tam niewielka firma handlowa z zapleczem magazynowym. Szwalnię ulokowano w piwnicach. Na zewnątrz dostrzegliśmy jedynie dwie osoby. Kiedy jedna z nich opuściła teren posesji, nawiązaliśmy rozmowę. Na początku mężczyzna, Ukrainiec, wszystkiemu zaprzeczał. Kiedy dowiedział się, kim jesteśmy, zgodził się opowiedzieć o innej zakamuflowanej fabryczce, która już nie istnieje. Pracowało tam 46 osób, w tym 39 kobiet. Mieszkali w innej części Łodzi, w dawnym magazynie o powierzchni około 50 m kw. O szóstej rano przyjeżdżała po nich ciężarówka. O siódmej wieczorem wracali na nocleg. Spali na dwupiętrowych pryczach, pod kocami. Warunki higieniczne były fatalne, ale pracy nie można było porzucić, bo pracodawca zabrał paszporty, nie dawał też do ręki gotówki. W końcu pięć osób postanowiło uciec, godząc się nawet na utratę zarobków.

Ziemia (nie)obiecana
Nielegalni pracownicy przyjeżdżają do Polski, sądząc, że trafiają do ziemi obiecanej. Po kilku dniach odkrywają, że znaleźli się w obozie pracy. - Niektórzy nie wytrzymują w takich warunkach nawet tygodnia. Przede wszystkim trudne do zniesienia jest stłoczenie na małej powierzchni. Najlepiej znoszą to Wietnamczycy i przybysze z Kambodży czy Laosu. Ale oni najczęściej nie nocują w miejscu pracy, gdyż są wystarczająco zdyscyplinowani, by mieszkać na zewnątrz, a poza tym znacznie dłużej uczą się polskiego, więc i tak nie mogliby się porozumieć z Polakami i zdekonspirować miejsca pracy - opowiada oficer operacyjny łódzkiej policji.
Łódzcy policjanci byli świadkami kilku prób samobójczych i kilkunastu samookaleczeń zdesperowanych cudzoziemskich pracownic.
- W lipcu tego roku do komisariatu wpadła zakrwawiona kobieta mówiąca po rosyjsku. Miała obcięty koniec małego palca i głęboką ranę na udzie. Powiedziała, że palec sama sobie obcięła, żeby trafić do szpitala. Nie mogła już bowiem wytrzymać warunków pracy w podziemnej fabryce. Kiedy zobaczył to szef zmiany, wbił jej nożyce krawieckie w udo - wspomina łódzki policjant. Kobieta zaczęła tak mocno krwawić, że szef zmiany pozwolił zawieźć ją na pogotowie. Po drodze przekonała kierowcę, by podwiózł ją na posterunek policji. Nie wiedziała, skąd uciekła. Policjanci wezwali pogotowie, a potem przesłuchali kobietę. Fabrykę odnaleźli z jej pomocą po dwóch dniach. Wszystkie pomieszczenia były puste.
- Na początku otrzymywałem dziesięć dolarów dziennie. Po miesiącu stawka spadła do pięciu dolarów. Po trzech miesiącach przestali płacić w ogóle. Mówili, że zapłacą, jak robota będzie skończona. Nie uwierzyłem, bo znałem podobne historie z opowiadań kolegów. Nic nie mogłem zrobić, bo mieli mój paszport. A poza tym, do kogo pójść, jak pracujesz na czarno? Uciekłem i zgłosiłem się na policję. Deportowano mnie razem z grupą Rumunów przyłapanych na pracy na budowie - opowiada Marat A., Ormianin. Wrócił do Polski po trzech miesiącach z nowym paszportem. Pracuje na bazarze w Pile.

W "dziupli"
Zanim nielegalni pracownicy zaczną zarabiać, trafiają do "dziupli", czyli mieszkań pełniących funkcję hotelu i pośredniaka. Tam są werbowani do konkretnych miejsc pracy. Zawód wyuczony właściwie nie ma znaczenia, choć w ogłoszeniach prasowych w ich krajach, dzięki którym w ogóle znaleźli się w Polsce, wymagano konkretnych kwalifikacji. Zanim rozpoczną pracę, muszą zapłacić "wpisowe", czyli pokryć koszty utrzymania od chwili zakwaterowania w "dziupli" do momentu dotarcia do miejsca pracy. Jeśli nie mają pieniędzy, potrąca się im tę należność z pensji. "Wpisowe" wynosi zwykle 50-100 USD.
- Nielegalne fabryczki prowadzą najczęściej Polacy, ale mają wspólników z krajów, z których pochodzą robotnicy. Wyjątek stanowią Wietnamczycy czy Laotańczycy, którzy pracują prawie wyłącznie dla swoich ziomków - tłumaczy policjant z komendy wojewódzkiej w Białymstoku. To na obrzeżach tego miasta odkryliśmy - dzięki pomocy znajomych Wietnamczyków - dwie tłocznie płyt kompaktowych, w których pracują wyłącznie przybysze z Wietnamu. Właściciele zakładów, również Wietnamczycy, pracowali wcześniej przez wiele lat we wschodnim Berlinie. Robotnicy mieszkają wprawdzie na terenie fabryk, ale tylko dlatego, że właściciele utrzymują je w jednym mieście jedynie przez trzy miesiące - żeby nie wzbudzać podejrzeń.

Granica wytrzymałości
W listopadzie ubiegłego roku na przedmieściach Rzeszowa zlikwidowano nielegalny zakład produkujący odzież dżinsową. Zatrudniano tam 18 kobiet z Azerbejdżanu. Opowiada nam o nim Roksana M., która handluje teraz na warszawskim stadionie Dziesięciolecia. Firma upadła, ponieważ pracujące i mieszkające w okropnych warunkach kobiety, w dodatku molestowane seksualnie przez trzech brygadzistów, podniosły bunt. Gdy mężczyźni zaczęli je bić kijami baseballowymi, ogłuszyły ich i dwóch wykastrowały. Zapasy spodni i kurtek oblały olejną farbą i uciekły firmowym busem. Zatrzymały się dopiero w Warszawie. Tam opieką otoczyli je ziomkowie handlujący na koronie stadionu. Roksana słyszała, że dogadali się z pracodawcą, który odesłał brygadzistów do Baku i zobowiązał się, że nie będzie szukał zemsty.
- W jednym miejscu nie można wytrzymać dłużej niż pół roku. Pracodawcy też o tym wiedzą, dlatego po sześciu miesiącach wymieniają niemal całą załogę. Odsyłając pracowników, najchętniej korzystają z tego samego kanału przerzutowego, dzięki któremu dotarli oni do Polski - opowiada łódzki policjant. Gdy zatrudniani nielegalnie wyjeżdżają sami, pracodawcy starają się, by do końca nie wiedzieli, gdzie przebywali. Dlatego wywożeni są nocą, w ciężarówkach bez okien. Często pracodawcy robią kserokopie ich paszportów, strasząc, że w razie złożenia doniesienia na policję albo zbyt długiego języka łatwo znajdą winnych.
Osoby, które nie wracają do domu, najczęściej odpoczywają dwa, trzy tygodnie i zaciągają się do nowej pracy. Niektórzy funkcjonują tak w Polsce już trzy, cztery lata.
- Pracowałam chyba w dziesięciu nielegalnych fabrykach. W pierwszych trzech to był czysty wyzysk. Ale potem wiedziałam już, który z pracodawców ma złą opinię, w jakich miastach są gorsze warunki. Teraz pracuję na swoim, zatrudniam siedem koleżanek. Firma jest mała, więc nie rzuca się w oczy. Wynajęłam domek letniskowy na Kaszubach, nad jeziorem, a towar i zaopatrzenie przewożę motorówką - opowiada Anfisa D. z Borysowa na Białorusi.

Pełna konspiracja
Policja likwiduje zaledwie kilka nielegalnych fabryk rocznie, gdyż trudno je zlokalizować. Ich właściciele zwykle szukają posesji na obrzeżach miast, z dala od innych nieruchomości, otoczonych drzewami lub parkanami. Najczęściej pomieszczenia wynajmowane są na małe warsztaty, hurtownie, magazyny. O tym, co się działo na wynajętym terenie, jego właściciele dowiadują się bardzo rzadko. Chyba że dzierżawcy nie zdążą zatrzeć śladów. Ryszard T. z Bydgoszczy ze zdumieniem odkrył, że piwnice należącego do niego i wynajmowanego przez 10 miesięcy magazynu i budynku gospodarczego powiększyły się co najmniej trzykrotnie. Ściany nowych pomieszczeń wykonano prowizorycznie z desek i stempli, a sufit zabezpieczono folią. Kiedy zgłosił sprawę na policję, okazało się, że dzierżawcą był podstawiony emeryt, który za przysługę otrzymał tysiąc złotych.
Policjanci sądzą, iż tajne fabryczki powstają i funkcjonują w Polsce dlatego, że to na naszym rynku, głównie na bazarach, sprzedawane są produkowane tanio w tych zakładach towary. Większą część produkcji lokowana jest zresztą na warszawskim stadionie Dziesięciolecia, skąd rozprowadza się ją do innych miast. To też utrudnia odkrycie producenta. Dopóki będzie popyt na te tanie towary, dopóty fabryczki będą pracować pełną parą. Polska jeszcze długo pozostanie więc obozem pracy dla co najmniej kilku tysięcy obcokrajowców, a władze i policja nadal nie będą wiedziały, jaka jest rzeczywista skala tego zjawiska. A jak można skutecznie walczyć z widmem?
Więcej możesz przeczytać w 44/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.