Hurracykliści

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rowerzyści, od kilku lat dopieszczani przez władze Strasburga, poczuli się w końcu kastą uprzywilejowaną. I zachowują się jak kasta uprzywilejowana, czyli uważają, że jako awangarda postępu mają absolutne pierwszeństwo
Władze miejskie Strasburga postanowiły kilka lat temu stać się francuską awangardą postępu w dziedzinie zniechęcania obywateli do posługiwania się samochodami w mieście. Zaczęto, jak wszędzie, od podnoszenia opłat za parkowanie, co jest sposobem szybkim, łatwym i przyjemnym, a nade wszystko pozwalającym uniknąć konieczności jakiegokolwiek wysiłku umysłowego. Strasburg wyróżniał się jednak tym, że wysiłku takiego dokonano. Pieniądze uzyskane między innymi z tego źródła przeznaczono na rozbudowę wygodnej sieci tramwajowej i na finansowanie polityki pod hasłem "Wszystko dla rowerów". Zaczęto konstruować specjalne parkingi, a nawet garaże dla rowerów. Miasto pomogło w rozbudowie sieci warsztatów rowerowych. Mieszkańcy mogą wynajmować rowery za zaledwie 30 franków (ok. 4,5 USD) dziennie. Utworzono 300 km wydzielonych ścieżek rowerowych, i to - dla bezpieczeństwa - nie po stronie jezdni, lecz po stronie chodników. Znacznie rozszerzono też obszar stref zakazanych dla samochodów, natomiast dozwolonych dla rowerów i pieszych.
Jednym słowem - raj na ziemi. Krajobraz Strasburga nie dorównuje wprawdzie jeszcze miejskim pejzażom Wietnamu, Chin czy Korei Północnej, ale obrany kierunek działania pozwala mniemać, że ideał ten uda się osiągnąć już niebawem. Niestety, jak każdy ideał uszczęśliwiający nas poprzez przymus administracyjny, również ten ma pewne wady. Wyobraźnia urzędników i działaczy jest wielka, lecz nawet ona ma swoje ograniczenia. Wynikają one często z zapomnienia, że każde przesadne zaburzenie naturalnych mechanizmów regulacji niesie z sobą ryzyko pęknięcia całego systemu i jego degeneracji. Nadmierne faworyzowanie samochodów spowodowało degradację miejskiego środowiska i obróciło się przeciwko samym kierowcom, którzy w wielkich aglomeracjach tracą teraz czas w korkach, zamiast go zyskać dzięki szybkości auta i możliwości dostania się nim dokładnie w żądane miejsce. Nadmierne faworyzowanie rowerów pociąga za sobą inne, nowe niebezpieczeństwa, a także degradację środowiska społecznego. Przeprowadzony w Strasburgu eksperyment w skali 1:1 świadczy o tym dobitnie.
Radni tego miasta pomyśleli - co już przed chwilą z szacunkiem podkreślałem - o wielu rzeczach, ale w swym entuzjazmie hurracyklistycznym nie wzięli pod uwagę na przykład takiego drobiazgu, że nie każdy a) lubi, b) chce, c) umie, d) może jeździć na rowerze. Rygorystyczne wypychanie samochodów z miasta zwiększyło zatem nie tylko liczbę rowerzystów na ulicach, ale także liczbę pieszych. Ach, to bardzo zdrowo! - ucieszy się ktoś. Zapewne, zapewne. Tylko że bardzo szybko okazało się, iż interesy pieszych i rowerzystów są w takich okolicznościach zasadniczo sprzeczne, co rodzi bezustanne, codzienne konflikty i sprowadza atmosferę w mieście na pogranicze koszmaru.
Rowerów używa obecnie 25 proc. mieszkańców Strasburga. Od kilku lat specjalnie dopieszczani przez władze miasta, poczuli się w końcu kastą uprzywilejowaną - i zachowują się jak kasta uprzywilejowana, czyli uważają, że jako awangarda postępu mają absolutne pierwszeństwo. Wobec tego wszyscy powinni na nich uważać i im ustępować. Tymczasem łatwo jednak zauważyć, że 75 proc. mieszkańców Strasburga nadal nie dosiada rowerów. Jest to, oczywiście, w najwyższym stopniu naganne i oburzające, ale nie odbiera im praw obywatelskich. Ów konflikt interesów stwarza coraz poważniejsze problemy zarówno tam, gdzie oprócz pieszych i rowerzystów występują jeszcze samochody, jak i w strefach zakazanych dla aut.
Jak wiadomo, do najlepszych probierzy nastrojów społecznych należą opowiadane przez obywateli dowcipy. Otóż w Strasburgu jeden z najpopularniejszych obecnie kawałów brzmi tak: "Co to jest chodnik? To przejazd na skróty między dwoma ścieżkami rowerowymi". Niespełna rok temu powstało tam stowarzyszenie o nazwie Piechur 67 (od numeru departamentu, którego stolicą jest Strasburg). Walczy ono przede wszystkim z automobilistami parkującymi na chodnikach, ale ma też wiele do zarzucenia rowerzystom. Mówić o wojnie byłoby pewną przesadą - powiada jeden z jego przedstawicieli - ale istnieje konflikt. Najbardziej poszkodowane czują się osoby starsze, które podczas spacerów i dreptania po zakupy ciągle nadziewają się na wyrastających jak spod ziemi cyklistów. Z natury rzeczy niezbyt szybki czas reakcji nie zawsze pozwala ludziom w podeszłym wieku usunąć się w porę. A cóż dopiero mówić o tak specyficznej kategorii pieszych jak niewidomi: w obecnym stanie rzeczy nie mają nawet możliwości odróżnienia, która część chodnika jest wydzielona dla rowerów, a która nie... Zapewne jak zwykle trzeba będzie jakiegoś dramatu, żeby nadeszło oprzytomnienie. Kiedy jakiś rowerzysta wepchnie niewidomego pod samochód albo - próbując rozpaczliwie ominąć pieszych - palnie głową w latarnię i umrze, będzie można liczyć na refleksję, że trzeba było to wszystko od początku przemyśleć spokojniej i bardziej pragmatycznie.

Więcej możesz przeczytać w 10/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.