Solista

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Rzeczpospolita" nazwała go urzędnikiem doskonałym, "Gazeta Wyborcza" - romantykiem do wynajęcia. Sam Olechowski powiedział kiedyś o sobie: "Jestem wolnym strzelcem, ale najbardziej przypada mi do gustu formuła użyta przez 'Rzeczpospolitą'". - Tak, czuję się sługą państwa i uważam, że służę mu dobrze - potwierdza Andrzej Olechowski.


Kiedy jego rówieśnicy bawili się w wojsko, kleili latawce albo próbowali wysadzić szkołę za pomocą zestawu "Mały chemik" - on bawił się w biuro. - Najbardziej ciągnęło mnie do sklepów papierniczych - wspomina. Miał zawsze równo poukładane zeszyty, ładnie zaostrzone kredki, spinacze w pudełeczku. Znać było geny dziadka, galicyjskiego urzędnika, który sekretarzował Wincentemu Witosowi. Najczęściej jednak wspomina babkę po kądzieli, właścicielkę majątku pod Miechowem o manierach księżnej, przez wiele lat najważniejszą osobę w rodzinie. Gdy majątek padł łupem "sprawiedliwości dziejowej", babka rezydowała w Krakowie w wielkim mieszkaniu przy ul. Dietla, w którym urodził się Andrzej.
W 1952 r. rodzina przeniosła się do Warszawy, do podobnego mieszkania przy Krakowskim Przedmieściu, z oknami wychodzącymi na dziedziniec uniwersytetu, co w biografii Olechowskiego odegrało dosyć ważną rolę. Przez te okna uciekali pałowani studenci, on do nich dołączył i w rezultacie miał na SGPiS dyscyplinarkę. Wyrzucili go, znów przyjęli, ale znalazł się w dobrym towarzystwie. Przed wojną babka była endeczką zapatrzoną w Dmowskiego, ale po wojnie miała też ołtarzyk z Piłsudskim. - Wpajała mi, że tradycje i wielkie postaci należy brązowić, bo to buduje szacunek dla własnego państwa - mówi. Zapewne stąd wzięło się u Olechowskiego przeświadczenie, że każda sumiennie wykonywana praca na rzecz państwa służy jego obywatelom. Odnosząc się do współpracy Olechowskiego z wywiadem gospodarczym PRL, Maciej Jankowski, były szef mazowieckiej "Solidarności", zastanawia się: "Czy w interesie Polaków leżało, by to państwo, które i tak było głupie, było jeszcze głupsze? Kto by na tym zyskał? Głupota, skądkolwiek idzie, zawsze szkodzi. To, co robił, nie było przeciwko społeczeństwu. Martwiłoby mnie bardziej, gdyby Olechowski okazał się kiepskim wywiadowcą".
Po przedłużonych do siedmiu lat studiach, podczas których zajmował się głównie grą w brydża i muzyką rockową (był didżejem w klubie Stodoła, prezenterem muzycznym Trójki i Rozgłośni Harcerskiej, menedżerem zespołu Trzy Korony, pisał teksty piosenek, współpracował z Wojciechem Mannem, Krzysztofem Klenczonem i Markiem Gaszyńskim), chciał podjąć pracę w ministerstwie. Ale go nie przyjęli, bo nie należał do partii i chodził do kościoła. Pojechał więc do Szwajcarii zarobić na czarno.
Po kilku miesiącach skręcania rusztowań dostał pracę w genewskiej siedzibie UNCTAD - agendzie ONZ zajmującej się handlem i rozwojem. Przepracował pięć lat i wrócił z gotowym doktoratem. Stał się cennym nabytkiem Instytutu Koniunktur i Cen Handlu Zagranicznego. W 1980 r. wstąpił do "Solidarności", był nawet wiceprzewodniczącym komisji zakładowej, co nie przeszkodziło mu w ponownym wyjeździe do Genewy (już w stanie wojennym), a później do Waszyngtonu.
W czasach PRL pensja w dolarach ogromnie ułatwiała życie. W wieku 33 lat - kiedy większość jego rówieśników mogła tylko marzyć o własnym M-3 - był w stanie kupić piękny dworek w Wilanowie i urządzić w nim rezydencję. Bo pieniądze zawsze przychodziły mu łatwo.
Gdy w końcu lat 80. wrócił do Polski, już nie musiał się ubiegać o ministerialną posadę; to o niego zabiegała administracja schyłkowej PRL. Był kolejno dyrektorem departamentu w NBP, dyrektorem w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, wiceprezesem NBP. Przy "okrągłym stole" zasiadał jako ekspert strony rządowej. Przed rozpoczęciem obrad poszedł się pomodlić.
Osoby tworzące pierwsze gabinety III RP zabiegały o niego równie często jak organizatorzy ostatnich rządów PRL. U Tadeusza Mazowieckiego był pierwszym wiceprezesem NBP. U Jana Krzysztofa Bieleckiego - sekretarzem stanu w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. U Jana Olszewskiego - ministrem finansów.
U Waldemara Pawlaka - szefem dyp-lomacji. Doradzał prezydentowi Lechowi Wałęsie w sprawach gospodarczych. Olechowski następująco wyjaśnia swój udział w tak różnych ekipach władzy: - Uczestniczyłem w nich właśnie dlatego, że byłem urzędnikiem i miałem konkretne zadania. Nie utoż-samiałem się z żadną orientacją, nie byłem obecny w polityce.
Ta nieobecność, będąca w pierwszych latach jego atutem, od pewnego momentu zaczęła stanowić przeszkodę. - Polityka wtargnęła o wiele mocniej w życie państwowe, niż powinna. Kolejne gabinety stawały się coraz bardziej upolitycznione. Partie zaczęły zawłaszczać całą przestrzeń publiczną. W gabinecie Józefa Oleksego jako bezpartyjny nie mogłem już zostać ministrem, choć dostałem taką propozycję. Nawet kiedy prywatnie zabierałem głos w sprawach państwowych, pytano, jaki mam do tego tytuł jako człowiek spoza układów politycznych.
Przyjęcie stanowiska belwederskiego doradcy było nie tyle wejściem w taki układ, ile kontynuacją misji "urzędnika doskonałego" - tym razem u boku prezydenta. Wzorował się na Henrym Kissingerze, w którym jest - jak mówi - autentycznie zakochany. Jako zdyscyplinowany urzędnik na usługach głowy państwa napisał dla Wałęsy program BBWR, choć nie uważał powołania tego ruchu za dobry pomysł. Nigdy zresztą do niego nie wstąpił - po napisaniu programu pojechał na urlop. Bronił jednak kontrowersyjnej idei uwłaszczenia ť la Wałęsa, znanej jako "300 milionów złotych dla każdego", którą dziś ocenia krytycznie. - Uwłaszczenie to jedyna rzecz, wobec której zmieniłem pogląd, między innymi pod wpływem niepowodzenia czeskiej kuponovki. Ale w sprawach fundamentalnych, jak kara śmierci, nigdy swych poglądów nie zmienię - deklaruje.
Za nieporozumienie uważa swą kolejną przygodę - z Ruchem Stu. Sądził, że będzie to ruch wybitnych indywidualności skupionych wokół idei liberalno-konserwatywnej, a nie kolejna partia przyklejona do AWS.
Po dziesięciu latach chodzenia włas-nymi drogami stał się jednym z najbardziej popularnych polskich polityków. Bez partyjnego poparcia zebrał tyle głosów, ile Tadeusz Mazowiecki w 1990 r. (był wówczas liderem partii). Dlatego - idąc za ciosem - przekształcił swe zaplecze wyborcze nie w partię, lecz w stowarzyszenie, które - jak głęboko wierzy - wykreuje nową wartość polityczną i przyciągnie wielu ludzi zniechęconych partiokracją. - Odpartyjnienie państwa i nadanie należnej rangi mądrej i apolitycznej służbie urzędniczej to przepis na lepszą Polskę naszych dzieci i wnuków - uważa.
Tymczasem jego przymioty i kwalifikacje najlepiej docenia świat biznesu. Ale nawet najbardziej intratne propozycje nie są w stanie zapewnić mu tego, co byłoby dlań spełnieniem: możliwości pracy dla państwa na najwyższym stanowisku.

Więcej możesz przeczytać w 1/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.