Modlitwa Millera

Modlitwa Millera

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy SLD po przejęciu władzy wybierze trzecią drogę - w prawo?
No i proszę, pomimo żeśmy tacy młodzi, przyszło nam żyć w XXI wieku. A każda taka zmiana (wiem to dobrze, bo mi się licznik w samochodzie przekręcił i na razie mam przebieg 21 km) wywołuje popyt na Pytie, Delfy i panią Pellegrini. Ci, co wieszczą naukowo, włączają już komputery i metodą równań współzależnych rączo odpowiadają, ile wynosił będzie PKB w roku 2017. Mając wielki szacunek dla mędrców szkiełka i oka, do przedstawionej kwestii podchodzę od innej strony. Teoretyczna ekonomia w praktyce staje się, niestety, ekonomią polityczną. Dlatego też pytania o przyszłość gospodarczą należy zacząć od pytań o zmiany polityczne.

Pozornie sprawa jest prosta. SLD wygra wybory i jesienią (raczej jesienią niż wiosną) obejmie władzę. Nie wiadomo tylko, czy samodzielnie. Nawet mając w Sejmie 50 proc. plus jeden mandat, SLD może bowiem zawrzeć sojusz z PSL czy unią. Za rozwiązaniem koalicyjnym przemawia podzielenie się odpowiedzialnością oraz puszczenie oka do narodu. Byłby to komunikat: "Patrzcie, jacy jesteśmy propaństwowi. Wrogowie mówili, że nam chodzi tylko o waaadze, a my - dla dobra Ojczyzny - gotowi jesteśmy współpracować nawet z...". Ponadto każdy z tych aliansów ma swój dodatkowy seksapil - PSL użyte byłoby do spacyfikowania wsi i zgłaszania pretensji o "brak polityki rolnej". Unia z kolei przydatna by była do wejścia na europejskie salony. Oczywiście oba mezaliansy wiążą się z kosztami, z których największym jest odebranie pewnej porcji konfitur swoim. I zapewne jest to koszt nie do zniesienia. Bo przecież "swoi" są bardzo spragnieni i należy im się nagroda za to, że cierpliwie czekali cztery lata.
Nawet jednak przy szczęśliwym wyniku wyborów i decyzji: "nie po to zdobywaliśmy władzę, żeby ją teraz - choć odrobinkę - oddawać", wybór: unia czy PSL, dalej istnieje. Symbolizuje bowiem populistyczny lub liberalny wariant polityki gospodarczej. A obie wymienione opcje występują w samym SLD. Pogodzić się ich nie da i trzeba będzie między nimi wybierać.
Kto tego wyboru dokona? I tu odpowiedź jest oczywista: Leszek Miller. Nie jest jednak oczywiste, z jakich pozycji to uczyni. Kilka razy dał do zrozumienia, że nie musi być premierem. Ponieważ trudno przypuszczać, aby się krygował, można sądzić, że nie wyklucza rozwiązania ť la Krzaklewski: utrzymać w spracowanych rękach całą władzę i zabuforować się premierem w osobie jakiejś spolegliwej profesorskiej pierdoły. Mówiąc inaczej: wódz socjaldemokracji nie wyklucza wariantu, w którym cała przyjemność byłaby po jego stronie, natomiast alimenty płaciłby kto inny.
Nie byłoby to dobre rozwiązanie ani dla Millera, ani dla Polski. Odpoczynek od odpowiedzialności byłby krótki, jakieś dwa, trzy lata, a później towarzysze partyjni rzuciliby się na swojego szefa jak Rokita na Krzaklewskiego. Początek byłby zatem dobry, później jednak zadziałałyby dwa podstawowe prawa dialektyki politycznej (pierwsze: jak ci mogą zrobić koło pióra, to ci zrobią; drugie: przy pierwszej okazji twoi najlepsi polityczni przyjaciele będą twymi największymi wrogami). Dlatego koniec wieszczę żałosny. Wierzę jednak, że Leszek Miller prawa dialektyki dobrze zna, a ponadto wielekroć dowodził, że umie dobrze grać. Wie też, że prawdziwego Millera poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy.
Pierwszym wielkim polem podziału władzy będzie funkcja wicepremiera i ministra finansów. Prezydent chętnie widziałby na tym stanowisku prof. Marka Belkę. I z merytorycznego punktu widzenia jest to kandydatura najlepsza. Przez to jednak ma swoje wady. Belka nie należy do nadmiernie spolegliwych i w bud-żecie mieszać sobie nie pozwoli. Równie uparty potrafi być kandydat numer dwa - Marek Borowski. Jest to wprawdzie ekonomista "wrażliwy społecznie", ale przy dużej inteligencji i wiedzy nie musi być to grzech śmiertelny dla gospodarki. Także lansowany przez Millera prof. Andrzej Sopoćko zajął ostatnio (na konferencji programowej SLD 17 września) twarde stanowisko, mówiąc, że z analizy finansów publicznych wynika, iż już od 2003 r. trzeba będzie ciąć wydatki wszędzie, gdzie ustawa nie narzuca obligatoryjnych wypłat.
Jak z tego krótkiego przeglądu widać, "słusznego" kandydata nie ma. "Słusznego", czyli takiego, który zaspokajałby potrzeby społeczne poprzez powiększanie deficytu budżetowego. I specjalnie nie można się temu dziwić. SLD przejmie władzę w trudnym momencie. W najbliższych latach dość szybko powiększą się bowiem wydatki związane ze spłatą zadłużenia zagranicznego i kosztami dostosowania się do wymogów UE. Bez systemowych zmian rosnąć będą także koszty rozgrzebanych pseudoreform. A na dodatek (kto je podsycał?) rosną żądania pracowników sfery budżetowej. W tej sytuacji przedstawiony pogląd prof. Sopoćki należy uznać za bardzo umiarkowany. Nie tylko trzeba będzie ciąć wydatki wszędzie, gdzie ustawa na to pozwala, ale także nowelizować ustawy, których zmiana może odciążyć finanse publiczne. Dodatkowo trzeba będzie utrzymywać wysokie realne stopy procentowe.
Trudno zatem SLD liczyć na cud gos-podarczy i znalezienie lekarstwa na wszystkie dolegliwości (groźba rosnącego bezrobocia, wysoki ujemny bilans obrotów bieżących bilansu płatniczego, zahamowanie wzrostu inwestycji zagranicznych, wysoka inflacja, spadające tempo wzrostu i nade wszystko nadmiernie rozbudzone oczekiwania społeczne). Jedno, co uczciwie można przyszłej ekipie radzić, to aby z grubsza kontynuowała obecną politykę, tyle że bez błędów AWS i wznosząc się ponad partyjniactwo w obsadzie kierowniczych stanowisk w agencjach, funduszach i administracji.
To jest oczywiście plan minimum. Ale i przy jego realizacji pojawia się groźba, że od sojuszu odwróci się część jego elektoratu. Przynajmniej ta część, która uwierzyła kiedyś w słowa Leszka Millera, że jeżeli SLD powie, iż na wierzbie wyrosną gruszki, to wyrosną. Ów wierzący w laickie cuda elektorat bardzo szybko przekona się bowiem, że nie tylko gruszki nie rosną, ale i wierzba nieco usycha. Po takim odkryciu przeniesie się zapewne w okolice Radia Maryja, podejrzewając, że jego twórca "w temacie cudów" ma większe możliwości.
Skoro zatem ów plan minimum okazuje się w istocie grą na remis, sojusz ma inną możliwość. Może od początku zaryzykować utratę elektoratu w dwóch, trzech pierwszych latach po to, aby odzyskać go (w sensie ilościowym, bo fizycznie mogą to być inni ludzie) w następnej kampanii wyborczej. Takie zagranie va bangue oznaczałoby przeprowadzenie radykalnych reform, polegających na prywatyzacji i komercjalizacji sfery budżetowej i drakońskiej redukcji administracji (powiedzieć łatwo, ale gdzie obsadzić wtedy swoich ludzi?). Uzyskane w ten sposób oszczędności umożliwiłyby zmniejszenie podatków i obniżenie stóp procentowych, przyśpieszając wzrost gospodarczy bez powiększania zagrożeń dla równowagi makroekonomicznej.
Wielce to dla mnie zaskakujące, ale taki właśnie przebieg wydarzeń przepowiada jeden z najmądrzejszych ludzi świata - Gary Becker. Laureat ekonomicznej Nagrody Nobla dowodzi ("Trzecia droga to droga w prawo"), że konsekwentne i skuteczne reformy liberalne częściej przeprowadzają rządy lewicowe niż prawicowe. A wynikać to ma z większego zaufania elektoratu lewicowego do partii, co sprawia, że łatwiej reaguje on na hasło "pomożecie" i godzi się z tezą, iż koszty niezbędnych reform są mniejsze niż cena ich poniechania.
Śledząc drogę retoryki SLD-owskiej - od osławionej wypowiedzi Leszka Millera, obiecującego latem zeszłego roku powiększanie deficytu budżetowego, do obecnych koncepcji twardej polityki fiskalnej oraz zapowiedzi "minimalizacji państwa" - stwierdzić można, że ugrupowanie to zmierza w dobrym kierunku. Być może zatem stanie się cud i sojusz zechce być przykładem potwierdzającym Beckerowską hipotezę. Chciałbym w takie cuda wierzyć. I myślę, że może nawet warto się o nie modlić. Bo alternatywa może być taka, że za trzy lata SLD cieszący się trzy-nastoprocentowym poparciem rozkłóci się i rozpadnie, rządy przejmie zjednoczona wizją władzy koalicja liberalno-maryjna (zwana prawicową), która...
Co może być dalej? Łatwo przewidzieć. Jedynym pytaniem jest to, czy stopa wzrostu PKB wyniesie minus siedem, czy tylko minus jeden procent. To już lepiej, aby premier Miller przez trzy lata wysłuchiwał komunikatu o stanie liczebnym swojej partii: "W Miedoni ubyło jeden, w Zawichoście...".

Więcej możesz przeczytać w 1/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.